Komi ASRR we wspomnieniach deportowanych
Obywatele polscy deportowani w Komi ASRR
1940-1941
W drodze na zesłanie
Sanie się wywracały, nikt nie czekał, ludzie płakali, nie umieli pozbierać rzeczy i dogonić transport. Jechało nas 270 osób – bo tyle liczył obóz. Na saniach siedziały tylko kobiety i dzieci. Mężczyznom nie wolno było siadać, ale byli tak zmęczeni, że co i raz przysiadali się na sanie niezauważeni. Zmęczeni, zmarznięci, wyczerpani.
Pod wieczór transport ruszył w nieznane. Na peronie żegnał nas tłum ludzi znajomych i nieznajomych. Płakali wołając coś na pożegnanie. Do nas nie docierało już nic. Byliśmy jak zahipnotyzowani, zdrętwieli i uczepieni tych małych okienek, mętnym wzrokiem wpatrzeni w oddalający się tłum i miasto. Nie widziałem i nie słyszałem już nic poza coraz głośniejszym stukotem kół pociągu wdzierającym się w mój mózg. Nie wiedzieliśmy dokąd nas wiozą, co nas czeka i czy kiedyś wrócimy.
Jazda pociągiem jest uciążliwa i długa. Ze względu na dużą ilość osób w wagonie jest duszno. Drzwi nie można otworzyć, bo są zamknięte od zewnątrz przez żołnierzy. Czasem na postoju otwierają je i można nabrać kipiatku lub wyjść za swoją potrzebą.
Wagony bydlęce, bez żadnych urządzeń do przewożenia ludzi. Żadnych ławek. Jedno z urządzeń przystosowujących ten wagon do przewozu ludzi to dziura w podłodze, przez którą można załatwiać potrzeby fizjologiczne. W wagonie czterdzieści osób. Kobiety, mężczyźni i dzieci. Wszyscy stłoczeni w tek małej przestrzeni, bez najprymitywniejszych warunków do życia. Większość ma coś do jedzenia, ale są i tacy, co nie mają nic. Nie pozwolono im nic zabrać ze sobą. Ci są na utrzymaniu pozostałych. Ludzie dzielą się tym, co mają. Można tylko stać, kilka osób siedzi. Tak na zmianę. Położyć się można tylko na noc. Wtedy układamy się jak kto może. Pociąg pędzi bez zatrzymania się trzy dni. Smoleńsk – pierwszy postój. Wywołują po kilka osób z wagonu po zupę. (…) Dowiedzieliśmy się, że wybuchła wojna między Niemcami a Rosją, znów jakaś nadzieja przemiany. (…) Z tą nadzieją pędzimy dalej. Mińsk – krótki postój, zupa i dalej. Moskwę mijamy od południa, dojeżdżamy do Gorki, pociąg jechał wolno. Widzieliśmy Polaków pracujących na torach kolejowych. Między innymi widzieliśmy znajomego z Szulborza (…) Aresztowano go zaraz w 1939 roku.
Wjechaliśmy w kraj zalesiony. Zaczynają się lasy liściaste, tereny podmokłe. Można to poznać po ilości komarów. W wagonie trudno wytrzymać tak dokuczają w dzień i w nocy. Już od tych komarów wszyscy jesteśmy pogryzieni. Najgorzej z małymi dziećmi, płaczą i drapią się do krwi.
Dojeżdżamy do miasta Kotłas. Jest to miasto, które leży na końcu szlaku kolejowego, dalej już kolej nie dojeżdża. Wysiadać. Wychodzimy. Wszystko obstawione wojskiem. Idziemy do przystani. Niedaleko. Każą nam ładować się na barki. (…) podróż pociągiem trwała piętnaście dni. Barkami płynęliśmy pięć dni.
Kończy się nasza podróż koleją. Jesteśmy na północy nad rzeką Siewiernaja Dwina. Czekamy na barki, którymi popłyniemy dalej. (...) 14 lipca jazda rzeką skończyła się, barki odpłynęły. Siedzimy na brzegu i czekamy podobno na ciężarowe samochody. (...) Jazda była okropna z powodu pijanego kierowcy, który jechał jak szalony. Skutkiem czego wjechał do rowu, ale na całe szczęście wóz się nie wywrócił. (...) to nie był jeszcze koniec jazdy. Następnego dnia kazano nam ładować swój skromny bagaż na traktor, a nam iść za nim. Po pewnym czasie traktor ugrzązł w bagnie, więc dalszą podróż kontynuowaliśmy idąc z bagażem na plecach.
Dotarliśmy do Syktywkaru 10 lipca 1941. (…) Siedzimy i czekamy co będzie dalej. Striełki odeszli, a przybyła milicja, przeważnie kobiety, też z bronią. Przed nami miasto. Tam szumnie nazywa się tutaj duża wieś cała pobudowana z drewna. (…) Około 10 rano zaczęli schodzić się przedstawiciele różnych kołchozów i przedsiębiorstw. Wszyscy byle jak ubrani. Przeważnie fufajki i watowane spodnie. Rozpoczął się targ. Po prostu wybierali sobie ludzi do pracy. Rodzin nie rozdzielano, były kupowane razem. Ładowano ich z całym dobytkiem, którzy ze sobą przywieźli na samochody lub zwykłe wozy i odjeżdżano z nimi.
(...) W której rodzinie dużo młodych ludzi zdolnych do roboty, te rodziny były kupowane najprędzej. Gdzie natomiast jest mało produkcyjnych osób, a są ludzie, których trzeba będzie karmić, a pożytku będzie mało, ci czekali na kogoś, kto się zlituje. Targ trwa cały dzień. (…) Na placu pozostają już tylko co, którzy nikomu nie są potrzebni, których nikt nie chciał kupić. Robi się pusto i zaczyna się ściemniać. Targ skończony. Na placu zostałem z ojcem. (…) Zostaje jeszcze kilka takich rodzin jak moja – nierentownych. Zapada wieczór. Myślę, że przyjdzie nocować na placu, ale przyjechał samochód, zgarnęli nas wszystkich i pojechaliśmy. (…) Sto kilometrów od Syktywkaru kazano nam wysiąść i zostaliśmy sami na szosie w tajdze.
Życie na zesłaniu
Znaleźliśmy się wreszcie w ogromnych lasach syberyjskich, gdzie się znajdował barak pojedynczy, obok którego przepływała rzeka i tu było miejsce naszego przeznaczenia.
W pomieszczeniach barakowych umieszczano po dwie, trzy rodziny. Każda rodzina miała własne prycze, gdzie się mieli zmieścić wszyscy i wszystko co się udało zabrać z ukochanej Polski.
Obóz był położony w widłach rzeki Wyczegdy i Jaryngi. Tereny podmokłe, bagniste, trzęsawiska, moc komarów i moskitów. Warunki nie do zniesienia. Na terenie stały trzy baraki (...). Umieszczono nas w kajucie 7 m2 – bo tak był podzielony barak. Na korytarzu stał piec, gdzie po przyjściu z pracy zesłańcy suszyli fufajki i onuce. (...) Na terenie były jeszcze baraki komendanta NKWD, kancelaria, dla robotników zesłanych z terenów ZSRR. W tym baraku było wspólne życie mężczyzn i kobiet. Barek sklepik, stołówka, świetlica (Krasny Ugołok). Urzędnicy, to jest naczelnik, felczerka, księgowy, kierowniczka stołówki i kilka osób personelu to byli zesłańcy z Białorusi. Traktowali nas niezbyt przyjaźnie to też między nami specjalnej łączności nie było.
Pierwszy dzień na wygnaniu. Barak nasz jest tu jedyny. Stoi na niewielkim wzniesieniu do którego też schodzi się z góry a dookoła las (tajga). Poniżej płynie strumyk do którego zbiegamy po wodę. (...) Barak nasz środkiem ma korytarz po obu jego stronach po 5 małych pomieszczeń. Każda rodzina dostała jedną izbę lub łączono dwie mniejsze rodziny w jednej z nich. W pomieszczeniach były nary do spania, stół zbity z desek na krzyżakach a do siedzenia brzozowe pieńki. Były również piece w których można było napalić i ugotować, jeśli się miało co. Piec był wspólny dla dwóch pomieszczeń tzn. stał między jedną i drugą izbą. (...) Naszą sąsiadką do wspólnego pieca była pani Kamińska z dwoma synami, wdowa po kapitanie, który najprawdopodobniej zginął w Katyniu.
Przydzielono nam pracę, która była przymusowa. Dorosłe osoby karczowały poprzednio wycięte drzewa, gdzie miała iść droga, którą zimą miało się wywozić drzewo by wiosną go spławiać. Natomiast ja z siostrami na początek dostałyśmy lekką pracę. Codziennie raniutko jeszcze po ciemku by zdążyć biegłyśmy 9 km. w jedną stronę, by tam na bagnie zbierać mech i układać go w kupometry. Tak ta lekka praca to cuchnący staw, nad którym sterczą pieńki pogniłych drzew. Właściwie to dość duży obszar cuchnącego błota, ponad którym, chcąc zakryć jego obrzydliwość, wyrósł mech. Dziwny mech. Takiego nie spotkałam w Polsce. Barwę miał zgniłożółtawą i jeśli się go poderwało z jednej strony, można było oderwać cały płat jakieś 7-10 metrów długości. Odrywałyśmy mech i odnosiłyśmy olbrzymie, ciężkie płaty do brzegu.
W niedzielę nie pracowaliśmy, chociaż naciski były duże. Ja w niedzielę szyłam dla robotnic sukienki i haftowałam bluzki – za chleb i tłuszcz. Siostra pracowała parę tygodni z ruską brygadą. Oni jeździli łodzią na drugą stronę rzeki Wyczegdy. Tam były wsie i udało jej się zamienić za ubranie dwa kilo kartofli albo litr mleka przyniosła.
Wysłano nas 5 osób kilkanaście kilometrów w tajgę by na polanach kosić trawę. (...) Każdy z nas niósł oprócz worka z chlebem kosę, grabie, siekierę, które bez przerwy zaczepiały o gałęzie, bo przecież nie było dróżki. Przedzieraliśmy się skacząc i przełażąc przez zwalone drzewa. (...) Kiedy wreszcie dobrnęliśmy do pierwszej polany, okazało się, że zamiast trawy będziemy kosić zielsko. Najśmieszniejsze jest to, że nikt tego zielska nie stamtąd nie wywiezie bo nawet nie było takiej możliwości. (...) Koczowaliśmy tam dwa tygodnie, kosząc wszystkie pobliskie polany. Zabrakło nam jedzenia, które starczyło na tydzień. (...) Zbieraliśmy jagody i grzyby. Ponieważ noce były zimne (...) zamiast w namiocie siedzieliśmy do późnej nocy przy ognisku wspominając kraj i śpiewając polskie piosenki. Te dwa tygodnie koszenia to najlżejsza praca, jaką wykonywałam w Komi. (...) było to coś w rodzaju cygańskiej sielanki mimo głodu, który towarzyszył nam stale. Nikt nas nie nadzorował i nie poganiał.
Okropną plagą były komary, drobna meszka i duże bąki. Wszystko niemiłosiernie gryzło, tak że latem musiało się mieć spodnie, rękawy przy dłoniach zawiązane sznurkami. (...) Idąc tajgą trzymało się w rękach dwie gałązki bez przerwy nimi machając.
Komendant baraku - Rosjanin, który mieszkał z żoną i dzieckiem również w tym baraku, lecz w lepszych warunkach, okazał się według mojego odczucia dobrym człowiekiem. Wziął mnie jako wówczas już 8 letnią dziewczynkę do pilnowania swojego syna, który miał trzy lata (...). Nie mogłam sobie z nim poradzić, (...) lecz żona Komendanta prosiła mnie o przychodzenie każdego rana i pozostawanie z nim przez wiele godzin. Przychodziłam więc, ponieważ tam otrzymywałam trochę jedzenia.
We wsi Niaszor mieszkają Rosjanie, którzy w roku 1930 zostali tam zesłani. Muszę przyznać, że byli dla nas życzliwi i współczuli nam, bo też to przeżyli. Natomiast miejscowa ludność do niedawna żyła bardzo prymitywnie na pół dziko. Do dziś w tajdze stoją ich dawne chaty, właściwie budy bez podłóg na środku z paleniskiem. Zajmowali się jedynie myślistwem. Mowa ich wykrzykująca jak szczekanie.
Pracę rozpoczęliśmy od oczyszczania terenu pod budowę fabryczki do produkcji leśnej. Mieliśmy produkować terpentynę, smołę i dziegć. (…) cała fabryczka powstała z pracy naszych rąk. Wycięliśmy kawał lasu, potem karczowaliśmy i niwelowaliśmy teren. Wszystkie roboty sienne i budowlane wykonywane były przez nas. Postawiliśmy dwa baraki, stołówkę, dwa pomieszczenia z piecami do wytopu smoły i terpentyny oraz dziegciu. Powstał również warsztat, w którym robiono beczki. Stanął sklepik i dwa magazyny.
O świcie wychodzimy do pracy, a wieczorem wracamy. Tak dzień w dzień bez niedzieli i świąt. Wieczorem po pracy idziemy do stołówki, która znajduje się półtora kilometra od naszego baraku (...) Tam stoją trzy baraki. W jednym z nich dostajemy zupę (woda i pływających w niej parę kawałków zielonych liści kapusty). Czasem trochę rozgotowanego na papkę pęczaku bez tłuszczu i swoje 200 g chleba.
Biorę spodnie i ruble i idę do wsi po mleko. Wszędzie na pytanie, czy jest mleko, słyszę jedną odpowiedź – mleka nie ma. W jednym z domów widzę mleko stojące na stole, ale mówią – mleka nie ma. Nie chcą ani rubli, ani spodni – wygonili z domu. Zaczynamy głodować.
Przy każdej wykonywanej pracy obowiązywała norma. Kto jej nie wykonał, nie otrzymał 200 g. chleba (...) Stale byliśmy okropnie głodni, więc nic dziwnego, że ciągle wspominaliśmy różne potrawy, nie mówiąc o świątecznych stołach zastawionych smakołykami. Jedno z nas zjadłoby chrupiącą bułeczkę, ktoś drugi sztukę mięsa z chrzanem (...) Po jakimś czasie to moim marzeniem były ziemniaki w łupinkach. (...) Latem, które było tu bardzo krótkie, ratowało nas runo leśne, a więc grzyby, jagody. (...) Borówki były lekarstwem na szkorbut, który atakował nasze zęby. (...) Również z braku witamin traciliśmy włosy.
Gdy nadeszło lato, które trwało bardzo krótko, komendant zabierał gromadę polskich dzieci i przyrząd do łowienia ryb (sak), szliśmy, a on łowiąc maleńkie rybki (...) których nawet nie można było dobrze oczyścić, dawał nam, a my z wielką radością nieśliśmy do baraku. Mama sporządzała nam z tego jakąś potrawę.
Chodziłam też z Mamą do strasznych lasów zwanych tajgą na jagody i grzyby, gdyż tym żywiliśmy się w ciągu lata i suszyliśmy na zimę. Wyprawy te jednak były przepełnione strachem, ponieważ zdarzały się wilki i niedźwiedzie.
W czerwcu 1941 umówiliśmy się na wycieczkę. Byłą to niedziela. 15 osób młodzieży wymknęło się z baraków. Chłopcy wykradli dużą łódź. Było jeszcze rano. Popłynęliśmy na drugi brzeg rzeki Wyczegdy do lasu. Po jakiejś godzinie słyszymy, że coś w obozie się dzieje. Biją w gong i pełno ludzi nad rzeką po drugiej stronie, to jest w obozie. Okazało się, że komendant Żdanow sprawdzając obecność spostrzegł brak młodzieży. Wściekł się, ryczał, że powystrzela rodziców, ale oni też ni nie wiedzieli. Dojrzeli brak łodzi. Komendant i jeszcze jeden NKWD przepłynęli na drugi brzeg rzeki i kazali nam wyjść z lasu i po kolei meldować się u komendanta wchodząc do rzeki. On stał w łodzi i każdego klął, jak umiał. Przewieźli nas do obozu i kazali iść do świetlicy grożąc, że wszystkich wsadzi do więzienia. W świetlicy tłumaczył nam, groził, mówił, że jego by rozstrzelali, gdyby nas nie znalazł. Krzyczał. Myśmy byli tak zadowoleni, rozbrykani, że co on mówił wybuchaliśmy śmiechem. Nazwał nas „duraki” i kazał iść do baraku. Dopiero rodzice wytłumaczyli nam, jak ich narażaliśmy i siebie.
W maju urządzaliśmy nabożeństwa majowe w ostatnim baraku, zawsze ktoś jeden stal na straży i pilnował, czy kto nie idzie. Śpiewy religijne były zabronione.
Smutne to bardzo były święta. Mamusia leżała chora. Tatuś na bazie odległej o tych 9 km pracował do późna, więc nie mógł przyjść. Wieczorem po przyjściu z pracy usiadłyśmy koło chorej mamy i płakałyśmy wspominając Polskę. Tam daleko wszyscy siadają może do skromnej, ale wspólnej wigilii, a my nie mamy nawet chleba, by się nim podzielić, bo dzisiaj nie dowieziono go. Później zeszli się u nas wszyscy z baraku, by wspólnie powspominać dawne, dobre czasy. Pokolędowaliśmy i trzeba było się rozejść, bo raniutko do pracy. Patrzyłam na tę gołą choinkę wyglądającą smętnie jak i my.
Wspaniałym zjawiskiem jest również zorza polarna, ale równocześnie ma w sobie coś niepokojącego, a nawet przeszywa jakąś grozą. Tak to właściwie odczułam. Tak mijają dni, a nasze serca są pełne to wątpliwości, to nadziei. Stale popadamy w te nastroje. Staramy się jednak wierzyć, że to kiedyś musi nastąpić, bo inaczej nie warto by było żyć. Nawzajem podtrzymujemy się na duchu. Całe szczęście, że choć jest tu nas malutka grupka Polaków to bardzo sympatycznych.
Gazet nie było. Wiadomości nie dochodziły. Nie wiedzieliśmy, co się dzieje w świecie. Wieczorami nie wolno było młodzieży przebywać w barakach. Komendant NKWD gonił nas do świetlicy. Tu Eskimos grał na harmonii i trzeba było tańczyć. Byliśmy młodzi to chociaż zmęczeni śpiewaliśmy, bawiliśmy się i tańczyli razem z Eskimosami. Młodzieży naszej było 20 osób od 15 do 21 lat. O godzinie 21 wracaliśmy do baraków spać.