Indie we wspomnieniach polskich uchodźców
Polscy uchodźcy w Indiach
1942-1945
W drodze do Indii
Nareszcie przyszła wiadomość, że popłyniemy dalej. Po gorączkowym pakowaniu się ciężarówki wiozły nas do pobliskiego portu Ali-Bazra. Tu radość szalona. Witają nas polscy marynarze na statku „Kościuszko”. Trudno o większą troskliwość, jaką nas otoczono. Kucharz codziennie z nami uzgadniał, co ma przygotować, a podsuwał najlepsze potrawy do wyboru. Marynarze bawili się z dziećmi, opowiadali bajki, śpiewali. Płynęliśmy po Oceanie Indyjskim. Statek nasz otaczał konwój. Z przodu dwa małe wojskowe stateczki, a z dwóch stron – po trzy duże handlowe. My w środku.
Co dzień były robione alarmy próbne. Na głos syreny wciągaliśmy kapoki i biegiem na pokład, gdzie mieliśmy wyznaczone miejsca przy łodziach ratunkowych. Znaliśmy kolejność opuszczania statku… Podczas alarmów obowiązywała cisza, aż do odwołania. Kapitan Anglik (jedyny), sam przechodził wśród nas i sprawdzał czy dobrze są zawiązane kapoki. (…) Przyzwyczajeni do alarmów nie zdawaliśmy sobie sprawy z zagrożenia. Posłyszeliśmy zgrzyt spuszczanej kotwicy i statek zatrzymał się. Okręty, które płynęły w konwoju, wolno zbliżyły się do nas. Spuszczono łodzie ratunkowe. Marynarze otworzyli w burtach przejścia i stanęli w nich w pozycjach wyczekujących, patrząc na dzieci ustawione w pierwszych szeregach na pokładzie. (…) Staliśmy tym razem z minami zastraszonymi, aż do ryku syreny zamknięcia burt, podniesienia łodzi ratunkowych. Alarm odwołano. Długo nie wiedzieliśmy, że to podwodna łódź japońska znalazła się na drodze naszego konwoju.
Zaraz po opuszczeniu portu otoczyła nas chmara hinduskich dzieci, które pokazywały sobie nas palcami, śmiały się i hałasowały. Stanowiliśmy dla nich nie lada widowisko. Dziesiątki białych dzieci w autobusach – czegoś takiego nigdy nie widziały. Dla mnie także był to niezwykły widok, tyle dzieci o ciemnej skórze naraz, dzieci o wielkich oczach i dużych ustach, dla których samo patrzenie na nas było doskonałą zabawą.
Na półwyspie Indyjskim. Bombaj – Bandra (sierociniec)
Pociąg wtacza się do potężnej hali dworca głównego, gra orkiestra, jest powitanie oficjalne, jest płacz, gdzie nas tak daleko zaniosło w nieznany kraj. Siadamy do autobusów i jedziemy do miejsca zamieszkania. Domem tym jest okazała willa z dużym ogrodem, zabudowaniami gospodarczymi, którą od Oceanu Indyjskiego oddziela tylko bulwar. Dom ten mieści się w dzielnicy Bandra. Jesteśmy w Indiach i kto by przypuszczał, że z Pogórza pod Łomżą Staś i Jasia zawędrują tutaj.
Przede wszystkim posortowano nas na grupy: bardzo małych, małych, średnich i dużych, oczywiście osobno dziewczęta i chłopcy. Dostaliśmy nowe stroje, białe koszule i granatowe spodenki oraz sandały. Stale nas badają lekarze i przeciw czemuś tam szczepią. Pewnego ranka idziemy na drugą stronę bulwaru, żeby sprawdzić, czy woda w oceanie jest słona. Efekt tego jest taki, że wszyscy mamy pocięte stopy o stare skały wulkaniczne, z jakich zbudowane jest tam dno. Nazajutrz wydano wszystkim jasnobrązowe tenisówki i jest po kłopocie.
Zwiedzamy miasto, ogród zoologiczny, port i wiele innych ciekawych rzeczy. Chodzimy co niedziela do kościółka, parami, grzeczniutko jak aniołki. Wprowadzana jest stale dyscyplina wojskowa, pobudka, mycie, śniadanie itd. Powoli przyzwyczajamy się do nauki w szkole.
Czas upływa nieubłaganie, leczymy rany, szczególnie te wewnętrzne, zaczynamy się śmiać, śpiewać, skakać i w ogóle łobuzować. A to dobry objaw, wraca chęć życia.
Karaczi - obozy przejściowe
Po paru dniach przypłynęliśmy do Karaczi. Był tam obóz przejściowy założony przez Amerykanów na pustyni pod dużymi namiotami. Było nam tam dobrze, jedzenie dobre, mieszkaliśmy w dużym namiocie – ja i moja grupa wychowanków. Dzieci miały gdzie się bawić, bowiem pustynia była piaszczysta, rzadko porośnięta drzewami. Amerykanie obserwowali zabawy i marsze wszystkich poszczególnych ochronek. Pamiętam jak jednego popołudnia, kiedy wracałem ze śpiewem ze swoją grupą do obozu, kilku Amerykanów przy swoich namiotach zatrzymało moją grupę, mówiąc, że ta grupa jest wyróżniona, bowiem jest zdyscyplinowana, ładnie śpiewa i maszeruje. W nagrodę wręczyli nam 2 duże pudła cukierków oraz pudełko piłek gumowych. U dzieci radości było nie mało.
W Karaczi zajęło się nami wojsko angielskie. Przewieziono nas samochodami drogą prowadzącą przez pustynię do przygotowanego dla nas obozu w Country-Clubie. Namioty duże, ustawione równo w szeregach koło zasieki z drutu kolczastego, za nimi pustynia z rzadka rosnącymi ogromnymi kaktusami. Słońce pali. (…) Przez pierwszych kilka dni odwiedzali nas marynarze z „Kościuszki”. Przynosili słodycze, owoce, upominki. Aby nam umilić czas przygotowali amatorską rewię, skecze, piosenki, wierszyki.
Udało mi się w ciągu bardzo krótkiego czasu zgromadzić dziewczęta w pierwszej drużynie harcerskiej im. Emilii Plater. Składała się z sześciu zastępów. Zajęcia w niej polegały na uczeniu się piosenek, wierszy, wspólnym czytaniu. Organizowałyśmy małe imprezy artystyczne dla mieszkańców obozu, a także zabawy dla dzieci.
W okresie Bożego Narodzenia młodzież angielska urządziła dzieciom zabawę z poczęstunkiem i prezentami. Ja otrzymałam piękne, różnokolorowe kręgle i materiał na sukienkę.
Wysiadamy w Karaczi i samochodami jedziemy do obozu oddalonego o 16 km. Pierwsze wrażenie jest ogromne, obóz ogrodzony, brama z wartownikami i jak okiem sięgnąć po prawej i lewej stronie szerokiej drogi namioty. Na prawo jest obóz cywilny polski, a na lewo wojskowy angielski. Jest jednak na początku dużo radości, bo w obozie tym przebywa kilka rodzin mieszkańców Pogórza, a wśród nich bliżsi i dalsi krewni.
Opieka w sierocińcu jest dobra, śpimy w namiocie, 6 chłopaków, mamy nawet elektryczne oświetlenie zrobione z suchych baterii, wykombinowanych z niedalekiej bazy wojskowej USA. Jesteśmy często zabierani do bazy amerykańskiej przez tamtejszą Polonię. Oglądamy sprzęt wojskowy, jakim walczą oni na froncie, tj. samoloty, samochody itp., dla chłopaków to frajda. Podziwiamy jak lotnicy amerykańscy zalecają się do polskich pań i panienek, przelatują tuż nad naszymi namiotami i zrzucają paczki na te namioty, które mają umówione znaki.
Osiedle Valivade
To było dobrze zorganizowane polskie osiedle, z własnym kościołem pod wezwaniem św. Andrzeja Boboli, gimnazjum i liceum, sierocińcem, szpitalem i domami mieszkalnymi. Były to długie budynki – baraki, do okien murowane z kamienia, a wyżej do dachu z trzciny. Zamiast drzwi i okien były maty. We wnętrzu nie było sufitów tylko widoczny dach. To w gorącym klimacie indyjskim w zupełności wystarczało. Baraki podzielone były na mieszkania składające się z dużej izby i kuchenki. Łóżka też były wykonane z mat, tylko ramy drewniane.
Akcja pozaszkolna referatu kultury Oświatowego osiedla obejmuje kursy: pracowników spółdzielczych i krawieckich, czeladniczo-mistrzowskich, motorowy, kroju i szycia, trykotarski, pszczelarski, introligatorski, pisania na maszynach, języka angielskiego dla dorosłych i młodzieży, laboratoryjno-dentystyczny i analityczno-chemiczny dla sióstr miejscowego szpitala oraz lekcji muzyki i stenografii.
Hindusi traktowali Polaków bardzo życzliwie. To szlachetni i piękni ludzie. Rozumieli nas i naszą niedolę, bo sami doświadczali wiele złego we własnym kraju. Nienawidzili Anglików jako kolonizatorów i czekali, kiedy zakończy się angielska okupacja.
Osiedle Balachadi
Ruszamy do obozu przeznaczonego dla nas, oddalonego od miasta około 25 km. Obóz ten został zbudowany przez maharadżę Jam Saheba, człowieka wspaniałego, wielkiego przyjaciela Polski i Polaków, za jego pieniądze. Jest w nim wszystko, co niezbędne do życia, baraki mieszkalne, stołówka, szpital, szkoła, kaplica oraz pomieszczenia gospodarcze do obsługi dzieci. Dostaję przydział do baraku pierwszego naprzeciw budynku księdza Pluty – komendanta obozu. Jako wyposażeniem otrzymałem łóżko hinduskie – plecionkę, prześcieradła – 2 szt., poduszkę i kocyk oraz metalową walizkę na półce nad łóżkiem.
Był to obóz zbudowany przed naszym przyjazdem z dużych baraków, w których mieszkało od 20 do 28 osób. Oczywiście, że był to prymityw, brak było światła elektrycznego, nie było szyb w oknach, posadzka z gliny, ale to nie przeszkadzało nam być szczęśliwymi. Dostaliśmy łóżka, moskitiery, stołki i żelazne walizki. Jedzenie było wspaniałe, opieka lekarska też, łazienki z prysznicami. W odległości 1 km od obozu było pełne morze, a ściślej Ocean Indyjski.
Obóz leżał w odległości około 20 km od Jamnagaru. Był to dawny obóz wojskowy położony na wzgórzu, którego jedno zbocze schodziło w stronę morza, a pod drugim rozciągał się tereny wiejskie. Morze, odległe o mniej więcej kilometr, widoczne było w czasie przypływu, zaś w czasie odpływu odsłaniał się szarożółty piasek i błoto, a woda cofała się bardzo, bardzo daleko. W pogodne dni na pobliskiej skale widać było letnią posiadłość maharadży. Z drugiej strony obozu widać było teren pozornie płaski i nieurozmaicony, ale podczas spaceru odkrywało się tam koryta wyschniętych strumieni i zagłębienia, powstałe w czasie deszczów monsunowych. Jedyną widoczną roślinność stanowiły akacje i wielkie szarozielone kaktusy. Nazywaliśmy je kandelabrami: ze środkowego pnia wychodziły zupełnie proste odgałęzienia, przypominające świeczki. Nieco dalej zauważało się drzewa. Była to wioska o nazwie Balachadi.
Obóz składał się z trzech odrębnych części: z części położonej na wzgórzu, liczącej około dwunastu kamiennych baraków i dachach pokrytych czerwoną dachówką. Baraki te stanowiły część mieszkalną. U stóp wzgórza stał duży szary budynek o dziwnym kształcie, szkoła, a dalej znajdowała się trzecia grupa budynków, zamieszkałych przez służbę, część jednoznacznie dla nas zakazana. Powiedziano nam, że są to ludzie nietykalni. Nazwa ta wywarła na mnie silne wrażenie, ale dopiero o wiele później dowiedziałem się, co ona oznacza.
Nie mieliśmy praktycznie żadnych kontaktów z mieszkańcami indyjskiej wioski, gdyż oni okazywali nam obojętność, a osób zatrudnionych przy różnego rodzaju usługach prawie nie widywaliśmy. Baraki sprzątaliśmy sami, zaś pranie bielizny i sprzątanie na zewnątrz baraków odbywało się wówczas, gdy mieliśmy lekcje. Za każdym razem, gdy któryś z nas wybrał się na wycieczkę w stronę baraków personelu, był grzecznie, lecz zdecydowanie proszony o opuszczenie tego terenu. Jedyny wyjątek stanowił kucharz, pochodzący z Goa, który był katolikiem. On często przychodził do nas podczas posiłków dowiedzieć się, czy jego kuchnia nam odpowiada.
W jednym baraku mieszkało około dwudziestu osób. Każdy miał do swojej dyspozycji łóżko i żelazną skrzynkę, służącą jako przechowalnia osobistych rzeczy i szafka nocna. Najwięcej kłopotu sprawiały łóżka. Podobno były to łóżka dziedziczone po indyjskim wojsku. Na drewnianej ramie rozciągnięte były sznurki z sizalu, a na nich leżał bawełniany materac. Sznurki regularnie puszczały i łóżko stawało się hamakiem. Codziennie trzeba było naciągać sznurki, żeby przywrócić łóżku pozory horyzontalności.
W porze monsunowej dachy naszych baraków zaczynały niepokojąco przypominać sita, woda lała się dosłownie wszędzie. Wówczas otrzymywaliśmy pozwolenie na wprowadzenie ulepszeń, by ochronić się przed wodą, w związku z czym nasze wzorowo uporządkowane baraki i zasłane łóżka przeobrażały się w ekstrawaganckie miasto. Z kołder budowaliśmy domy. (…) inni budowali mieszkania zbiorowe, z łóżek i kołder powstawały domy kilkupoziomowe, z sypialniami i salonami, ponieważ podczas monsunu wychodziliśmy z domu tylko na posiłki. Całe więc życie towarzyskie, rozmowy, gra w karty albo kule, koncentrowało się w pobudowanych przez nas konstrukcjach.
Po każdym okresie monsunowym cierpiałem na zaskakująco silne ataki malarii. Prawie wszystkie dzieci z obozu przechodziły tę chorobę, tyle tylko, że przy odpowiedniej dawce chininy wychodziły z niej już po pierwszym ataku, ja zaś miałem dwa albo trzy ataki pod rząd.
Rozpoczęło się normalne życie w obozie, dzieci jest bardzo dużo. (…) Rozpoczyna się też nauka w szkole podstawowej (…) początkowo uczymy się w baraku naprzeciw budynku księdza Pluty, a potem przenosimy się do szkoły właściwej. (…) Dostajemy coś w rodzaju elementarza, jeden polski, a drugi angielski i bierzemy się do pracy. Wymagania są duże.
Dni zaczynały się wcześnie rano. O 7.00 pobudka – to Franek budził nas grą na trąbce. Następnie uczestniczyliśmy w porannej mszy świętej, potem oddawało się cześć sztandarowi, jedliśmy śniadanie i o 8.30 wszyscy udawali się do klas. Lekcje kończyły się o 13.00, potem był obiad, po obiedzie sjesta, którą trudno było znieść, gdyż wczesnym popołudniem panował upał nie do wytrzymania. Po sjeście następował czas nie do końca określony, trochę pracy i dużo wolnego. Szliśmy na plażę albo na spacer na wsi. Kolację podawano o 18.30, w dzień powszedni światło gasiło się o 20.30, a w niedzielę o 21.00. Niedziela była jedynym dniem naprawdę wolnym, jedynym obowiązek stanowiły msza święta i posiłki, zaś resztę dnia mieliśmy do własnej dyspozycji. Dwiema bardzo ważnymi w naszym życiu rozrywkami były morze i wieś.
Często chodzimy kąpać się w morzu, obserwujemy odpływy i przypływy. Powstaje harcerstwo, zostaję jego członkiem, częste zbiórki, chodzimy na wycieczki w busz – choć bardzo ostrożnie.
Kiedy dojechały do nas dzieci z Bombaju, stworzyliśmy grupę liczącą między sto dwadzieścia a sto pięćdziesiąt dziewcząt i chłopców. Dziewczęta mieszkały po jednej stronie obozu, a chłopcy po drugiej.
Powstały klasy koedukacyjnej i był to jedyny przypadek, w którym koedukacja okazała się obowiązująca, co nie przeszkadzało nam w tym, by w czasie przerw ponownie rozbijać się na klany chłopców i klany dziewcząt. W młodszych klasach wszystkie przedmioty wykładała jedna i ta sama nauczycielka, zaś w starszych klasach obowiązywał podział na specjalizacje: tak więc ojciec jezuita uczył historii, geografii i religii, ciocia Wanda wykładała matematykę, fizykę i chemię, a czescy ojcowie zajmowali się angielskim i wychowaniem fizycznym.
Chodzimy do świetlicy, czytamy gazety, a szczególnie rubryki poszukiwań, zaczął się okres odnajdywania bliskich i znajomych. Ojciec nasz ze swego stalagu w Niemczech, gdzie przebywał jako jeniec z 1939 roku rozpoczął żmudne poszukiwania nas po świecie. Za pierwszym razem odnalazł Kazika, który był już w Kairze w szkole kadetów.
Wiedziałem, że będąc pierwszym uczniem w klasie sprawiam przyjemność pani, którą w duchu nazywałem ciocią Wandą. (…) Od czasu do czasu zapraszała mnie na herbatę do siebie do pokoju, żeby przy okazji porozmawiać ze mną o moim zdrowiu i postępach w nauce. Ciocia Wanda była powodem mojego wielkiego rozczarowania w czasie pobytu w obozie… gdyby o tym wiedziała, gdyby zechciała, mogłaby zmienić całe moje życie. Podziwiałem ją i kochałem bardzo, a kochałbym jeszcze bardziej, gdyby zechciała uznać mnie… nawet nie za syna, aż tyle nie wymagałem, lecz za siostrzeńca. Dzięki temu mógłbym się do kogoś naprawdę przywiązać, miałbym w życiu jakiś punkt zaczepienia.
Ojciec Pluta, pomimo że ksiądz, był dla mnie jednak przede wszystkim odpowiednikiem ojca. Ciągle otaczały mnie dzieci i kobiety, potrzebowałem więc męskiej obecności, a chociaż ojciec Pluta w niczym nie przypominał mojego ojca, to jednak jego widok zawsze przywoływał mi na myśl ojca. Ojciec dyrektor był niski, drobny i prawie łysy, nosił okulary w złotej oprawce, zza których wyglądały oczy patrzące serdecznie, a zarazem ironicznie. We wszystkich wzbudzał lęk i szacunek, a ja bałem się go może trochę mniej od innych, gdyż przypisywałem mu niepospolitą inteligencję, co odpowiadało prawdzie, a także wyrozumiałość i pewne oderwanie od życia. Przypisywałem mu dobroć i tolerancję, które moim zdaniem czyniły go ludzkim i przystępnym.
Pamiętam dzień 4 lipca 1943. Leżymy w łóżkach podczas ciszy poobiedniej, nagle gra trąbka na alarm, ubieramy się, zbiórka na placu apelowym. Po komendzie „baczność” zostaje opuszczona flaga państwowa do połowy masztu, odczytanie komunikatu o śmierci generała Władysława Sikorskiego. Miał nas odwiedzić, swoje dzieci, bo tak nas nazywał. W szeregach słychać płacz setek dzieci zebranych na apelu żałobnym. Wszyscy zastanawiają się, co teraz będzie, ale trudno, życie mimo tak bolesnych strat musi toczyć się dalej.
Szykujemy galowe przedstawienie dla maharadżego i jego świty. (…) Świetlicę przegradzają drewnianą kratą. Okazuje się, że mężczyźni będą siedzieć tuż przy scenie, a kobiety za kratą, tak jak każe religia hinduska. Na urodziny Jam Saheba szykowanych jest moc prezentów i ma jechać dwoje dzieci, chłopiec i dziewczynka, ubrani po krakowsku jako oficjalna delegacja dzieci. Dziewczyną tą jest siostra Jasia. Spędzają wspaniały tydzień w pałacu w Jamnagarze.
Maharadża Jamnagaru był melomanem. Przed wojną poznał wybitnego polskiego pianistę, Paderewskiego, dla którego czuł wielki podziw, i to głównie przez wzgląd na ten podziw zgodził się nas przyjąć.
Z okazji pierwszych Świąt Bożego Narodzenia w obozie maharadża ofiarował nam kilka instrumentów muzycznych, proste pianino, klarnet, saksofon i komplet instrumentów perkusyjnych. Jedna z naszych nauczycielek postanowiła zorganizować orkiestrę.
W naszym barakowym życiu każdego obowiązywały dwie zasady (…). Każdy był odpowiedzialny za siebie, musiał słać swoje łóżko, utrzymywać przy nim porządek , szanować wolność drugiego i zachowywać się jak człowiek cywilizowany (…). Druga zasada dotyczyła wzajemnej pomocy.
W całym obozie nie było ani dzieci poniżej siedmiu lat, ani o wiele starszych, czyli między szesnastym a osiemnastym rokiem życia. Najstarszy automatycznie stawał się odpowiedzialnym za barak. Nasz odpowiedzialny miał na imię Franek, ale wszyscy nazywali go Misiem. (…) Przypuszczam, że wszyscy w naszym baraku szczerze go lubili, w każdym razie jego autorytet nigdy nie został podważony. Jego decyzje przyjmowaliśmy bez szemrania, w baraku nigdy nie doszło do bijatyki, nikt nie został ukarany ani zganiony. Franek zawsze tak potrafił nami pokierować, że hałasy i rozmowy po zgaszeniu światła nie przekraczały granic przyzwoitości, a życie w baraku toczyło się swobodnym trybem, bez konieczności interwencji ze strony wychowawczyni. W gruncie rzeczy pozostawiono nam dosyć dużo wolności, oczywiście w ramach ogólnie panującej w obozie dyscypliny, a poza tym wiedzieliśmy, że jako goście maharadży jesteśmy zobowiązani zachowywać się z godnością.
Nasza stosunkowo duża wolność wynikała stąd, że na czele obozu stał kapłan jezuita, człowiek otwarty i bardzo inteligentny, nowoczesny, bardziej człowiek niż kapłan. W pierwszym roku naszego pobytu w obozie był on, poza indyjskimi służącymi, jedynym dorosłym przedstawicielem płci męskiej. Później do ekipy instruktorów mieli dołączyć dwaj zakonnicy czeskiego pochodzenia, jeden jako nauczyciel języka angielskiego, drugi – jako nauczyciel gimnastyki. Początkowo jednak personel nauczycielski i wychowawczy był bardzo ograniczony, składał się z pięciu nauczycielek, jednej pielęgniarki i jednej pani zajmującej się administracją.