Obwód mołotowski we wspomnieniach deportowanych
Obywatele polscy deportowani w obwodzie mołotowskim
1940-1941
W drodze na zesłanie
Naczelnik stacji Polak przechodził koło wagonów, pytamy się, gdzie oni nas wiozą. Odpowiedział, że stacja przeznaczenia Mendelejewo, ale jeden Bóg raczy wiedzieć, gdzie to jest. (…) 28 lutego zatrzymuje się na pewnej stacji z napisem „Mendelejewo” (…) Mroźny zimowy dzień 40 stopni mrozu.
W pierwszą noc mało kto spał, rozmawialiśmy i płakali nad swoim losem. Nie ma naszej Ojczyzny i nie ma się do kogo zwrócić o jakiś ratunek i nikt też nie upomni się o nas. Co nasz czeka jeszcze? Nasze myśli kłębiły się cały czas.
Zabrałyśmy: pierzynę, poduszki, kilimy, buty, głowę maszyny do szycia. Mąki pszennej, sześć bochenków chleba, który mama upiekła poprzedniego dnia. Siostra zabiła dziesięć kur i wzięłyśmy je z piórami. Wzięłyśmy naczynia – garnuszki, miseczki, łyżki. Ubranie miałyśmy tylko to co na sobie.
Wagon załadowczy posiadał w połowie poziomą „wyżkę” z desek, na nich umieszczono chorych i matki z dziećmi, podłogę wagonu zajęły bagaże i mężczyźni, okna zabite były deskami. Ludzie w wagonach rozpaczali, zdani na niepewność losu, modlili się głośno, śpiewali pieśni religijne, wyrzucali przez szpary kartki z nazwiskami, które roznosił wiatr i wiele z nich dotarło podobno później do adresatów.
Wysadzili nas na stacji Perm. Załadowali nas teraz do ciężarowych samochodów (odkrytych) i tak jechaliśmy dwieście kilometrów do Jurła. W Jurła przesiedliśmy się do sań i jeszcze sześćdziesiąt kilometrów w głąb tajgi.
Przed południem 11 marca 1940 pociąg zatrzymał się na stacji kolejowej Mendelejewo, około 50-70 km za miastem obwodowym Mołotow (Perm). Mendelejewo to niewielkie wówczas miasto przeważnie o drewnianej zabudowie, zagubione w lasach, bagnach i śniegu – „pieriesylnyj punkt” – punkt rozdzielczy zesłanych. Eskorta zaczęła otwierać drzwi reszty wagonów (…). Oznaczało to koniec morderczej podróży pociągiem, po 36 dniach jazdy w wagonach.
Na dworze lekko zacinał śnieg, temperatura zdecydowanie ujemna. Rozładunek odbywał się niemrawo, ludzie przemarznięci, otępiali, głodni, brudni od tygodni, słabo reagowali na zdecydowane pokrzykiwania „rozgruzajties bystrieje”. Dorośli i zdrowi ludzie wyszli z wagonów z tobołkami, zaczęto wyciągać dzieci „zakutane” w pierzyny, koce i szmaty, kobiety lamentowały, a dzieci wtórowały im płaczem. Chorych i nie mogących się poruszać samodzielnie układano bezpośrednio na śniegu.
Dojechaliśmy do jakiejś małej miejscowości. Wszystko jeszcze bardziej okutane w śnieg, bo go tu dużo więcej niż u nas. (…) Nie wiemy, gdzie jesteśmy. Nie umiemy się dogadać ani my, ani Ruscy. Zaprowadzili nas do jakiegoś klubu czy świetlicy. Porozkładaliśmy się na podłodze, bo tylko to było, a miejscowa ludność oglądała nas jak zwierzątka w zoo. Tutaj tez chodzi fama, że przywieźli polskich panów. (…) Byliśmy bardzo znużeni, w dodatku już nas ciało swędziało, w głowach również, bo byliśmy bardzo brudni, a tu jeszcze nie koniec tułaczki. Rano po skromnym posiłku kazali nam pakować manele, a pod świetlicę podjechały odkryte bez plandek samochody (…) Posiadaliśmy ciasno jeden obok drugiego, żeby było cieplej, bo tu już naprawdę nie żarty, pookrywaliśmy się również pierzynami i kołdrami, a na głowy koce, jakie kto miał, bo mróz był ponad 10 stopni.
Nasz wagon był podwójny 4 koła z przodu i 4 koła z tylu. Inne wagony były mniejsze. Dlatego w naszym wagonie było 55 osób. Pociąg był bardzo długi. Zdecydowanie większość stanowili Żydzi. W naszym transporcie było kilka rodzin polskich i ukraińska - Hermanowie. Polskie rodziny to inteligencja (…). Jechaliśmy aż do 15 lipca 1940 r w warunkach bardzo ciężkich. Raz dziennie pociąg zatrzymywał się w polu, wtedy wszyscy wychodzili z wagonów i nie krępując się załatwiali swoje potrzeby. Raz dziennie każdy dostawał kawałek chleba i czerpaczek tzw. zupy lub kaszy owsianej z olejem, której nie można było przełknąć, bo była b. piekąca, gorzka i zjełczała. Na mniejszych stacjach też czasem pociąg zatrzymywał się, gdyż przy studzienkach ręcznie pompowanych można było się umyć i nabrać wody. Gdy mieliśmy przejeżdżać przez większe miasto wówczas pociąg zatrzymywał się w dość dużej odległości przed miastem i wówczas zamykano drzwi i okna, zabraniając otwierać, abyśmy nie widzieli, dokąd jedziemy. Raz gdy pociąg zatrzymał się na większej stacji, kilka osób wymknęło się do miasta, kupili mapę i można było się już orientować w jakim kierunku jedziemy.
Na rzece Kamie czekał na nas statek. Tym statkiem płynęliśmy w górę Kamy do przystani Poźwa. Z tej przystani przewieziono nas samochodami na specposiołek Gorka (Majkor).
Życie na zesłaniu
Trzeba zacząć myśleć, jakie będzie nasze życie tu, wśród dziewiczych lasów i na pół dzikich ludzi, którzy tu też żyli. (...) W tych lasach, przy dużych rzekach były małe osiedla i właśnie tutaj nas przywieźli i zakwaterowali. Na razie wszystkich w barakach, ale na drugi dzień w barakach zostali tylko ludzie zdolni do pracy w lesie. Matki z małymi dziećmi zostały przewiezione 20 km do wyludnionej wioski, gdzie przed dwunastu laty byli również jak my wywiezieni ze swoich domów Białorusini, a w latach trzydziestych była straszna głodówka i prawie wszyscy z tej wioski wymarli, a domy stały puste, dopiero jak nas mieli przywieźć, to te domy zostały trochę odremontowane.
Przyjechało nas tam około 1000 osób. W barakach tych przed nami mieszkali Tatarzy, których wywieziono w nieznane. Zostały tylko 3 rodziny tatarskie i kilka rodzin rosyjskich.
Naszą rodzinę umieszczono w baraku nr 2. Posiadał on niewielkie boksy bez drzwi po obu stronach korytarza, który przechodził środkiem drewnianego budynku. Wejście do baraku umieszczone było na szczycie, tam też znajdowało się nieogrzewane pomieszczenie, gdzie otrzepywano się ze śniegu i najczęściej na stołach umieszczonych przy ścianie leżeli zmarli. (…) Barak nr 4 miał większe pomieszczenia z drzwiami, a piecyki były w każdym boksie.
Wraz z rodziną znalazłem się w większym baraki, gdzie umieszczono kilkanaście rodzin. Był to drewniany barak z belek sosnowych okrąglaków, którego jednym bokiem wzdłuż był korytarz, na którym stały dwa żelazne piece do ogrzewania i przyrządzania ciepłej strawy.
Pierwsza noc była straszna, choć było długo jasno, ponieważ zaczynały się białe noce (lipiec). Trochę się ściemniało, zasnęliśmy, a po krótkim czasie oblazła nas taka ilość pluskiew i karaluchów, że ze strachem uciekliśmy na dwór. Na dworze był już wielki ruch, bo wszyscy z dziećmi już powychodzili (…). Wcześnie rano delegacja poszła na Komendanturę do naczelnika NKWD, że w takich warunkach nie można żyć. Enkawudzista powiedział, że załatwi trochę wapna i sobie wybielicie. Domy te były z drzewa, a między belkami był mech, w którym to mchu lęgło się robactwo. Dali wapno. Wydrapało się i wybieliło mieszkanie, co częściowo zlikwidowało robactwo.
Pluskwy wysypywały się nocą z każdej pryczy, a szczególnie z mchu, którym obtykane były łączenia belek ścian barakowych (…) Na wnoszone skargi do władzy słyszano jedną odpowiedź – „priwykniesz, nie podochniosz” – przyzwyczaisz się, nie umrzesz.
Po paru dniach wezwano rodziców na Komendanturę i przydzielono do pracy w hucie żelaza w Majkorze oddalonym od naszego posiołka najprawdopodobniej 8 km. (…) Na posiołku był lekarz, który wszystkich zbadał i na podstawie jego orzeczeń komendant przydzielał pracę w odpowiednich działach. Rodziców przydzielono na oddział węglowy (ugleżenie) najcięższy oddział (cech). Ja ze Stasiem poszliśmy do przedszkola, a Andrzej do żłobka.
W hucie Majkor tato przyglądał się, jak pracują Rosjanie. Stwierdził, że pracują sumiennie, starannie i z wielkim poświęceniem, bo był to „zawod na wojennom położeniu” [przedsiębiorstwo przemysłu wojennego – red.]. (…) Dyscyplina w hucie była bardzo ostra, zarówno dla pracowników jak i dyrektora. Kto nie wykonał swoich obowiązków, został odesłany na front lub czekał go łagier. (…) Z posiołka do huty wszyscy chodzili pieszo. Jak przyjechaliśmy huta była w ruinie i prawie cały rok odbudowywano ją i przygotowywano materiały do produkcji. Były to tory kolejowe, ale nie było parowozów ani wagonów. Sprowadzono więc wagony i lokomotywy „9” i „16” kolejki wąskotorowej z Polesia (z Polski) – były napisy polskie. Jak były już lokomotywy i wagony, zaczęto dowozić ludzi do huty.
W hucie palono nie koksem, lecz węglem drzewnym. Węgiel ten był wypalany na miejscu. W hucie było 120 pieców. Do pieców ładowano drzewo, które było przygotowane na tzw. mechrozdiełkach. (…) Była to katorżnicza praca. Ojciec mój prawie nigdy nie wyrabiał normy, choć cały czas ciężko pracował (…). Kobiety były przeznaczone do wywożenia tego węgla na hałdy. Była to rzeczywiście lżejsza praca, ale bardziej niebezpieczna (…) zaraz po otwarciu pieca kazano kobietom wynosić węgiel w koszach po dwie. W rezultacie co jakiś czas któraś padała zagazowana. Wtedy dziesiatnik przychodził z tamponem namoczonym w amoniaku i przykładał pod nos, więc zaraz się każda cuciła i musiała zaraz pracować. Mama pracując tam, cały czas gorączkowała i gdy dostała bardzo silnej gorączki przeniesiono mamę do lasu do ścinki drzewa, bo praca była na świeżym powietrzu.
Punkt lesorubki, chyba 45-Galaszor (…) składał się z kilku baraków drewnianych na dość wysoko położonej polanie, wśród lasów i bagien. Była tam też „bania” – łaźnia, „susziłka”, „woszobojka” – pomieszczenie do niszczenia termicznego insektów w starej „bani”, no i „tiurma” – katałaszka – areszt dla nieposłusznych „pomieszczików i biełoruczkich”. Inne pomieszczenia socjalne i urzędowe znajdowały się po drugiej stronie strumienia na terenie „mechbazy” – bazy mechanicznej. Po tej też stronie znajdowała się piekarnia, „ławoczka”, sklepik, budynki naczalstwa, biura i NKWD oraz pomieszczenia Jegwijskoj Mechaniczeskoj Bazy.
Rodziny i wszyscy dorośli, którzy poszli do pracy, nie mogli nawet na siebie zapracować. Jaka to była praca?... Tam była tylko jedna… ścinać las. A warunki? Śnieg był puszysty i na 70-80 cm głęboki. (…) Ileż trzeba było zrobić na normę, czyli 100 proc. w takich warunkach i ludzie… którzy pierwszy raz w życiu przystąpili do takiej pracy?... A kobiety? Dziewczęta?... Również tam pracowały…A odzież?... Obuwie?... Chodzili w tym do pracy do lasu, w czym się chodziło w Polsce, a przecież nie można było porównywać klimatu polskiego z tamtejszym.
Między Polakami było przekonanie, że nie będziemy tu długo. Była NADZIEJA, w którą bardzo naiwnie wierzyliśmy. Na przykład dawali działki na sadzenie kartofli, ale rodzice nie bardzo chcieli wziąć, bo przecież będziemy tu najdalej do jesieni. Żydzi okazywali lepszą orientację, np. pan Kirszner powiedział „Trzeba wziąć, bo będziemy tu 5 lat” i nie pomylił się.
Warunki do życia były b. ciężkie. Przydział jedzenia był następujący: dla pracujących 500-800 g chleba na dobę, dla dzieci 200g, który trzeba było oddać do przedszkola lub żłobka.
Ludzie chorzy nie mogący podjąć pracy, starzy, a także dzieci, otrzymywały tzw. „garantijnyj pajok”, który równał się połowie porcji najmniej zarabiającego, w tym 240 gram chleba dziennie.
Doktor Kroskin pomagał nam materialnie – pożyczał pieniądze na wykupienie pajek chleba. Zarobki taty i mamy były tak niskie, że często nie starczały na zapłacenie codziennej kromki chleba, mimo że prócz tego nic nie kupowaliśmy, bo też nie było nic do wykupienia.
Żydzi w Rosji byli wspaniałymi współtowarzyszami niedoli. W Polsce myśmy ich takimi nie znali. Pomagali sobie wzajemnie i innym, bezinteresownie.
Ludzie byli coraz słabsi z niedożywienia i ciągle głodni. Przedwojenne rodziny były liczne i składały się przeważnie z 8-10 osób. Latem częściowo żywił las jagodami, grzybami. Zimą zaczęła się tragedia, bo w tej polskiej wiosce, gdzie mieszkali starcy i matki z małymi dziećmi odbywały się codziennie 2-3 pogrzeby, a czasem nawet cztery. Ten tragizm trwał około trzech miesięcy. W końcu zaniepokoiło to miejscowe władze i uznali, że trzeba Polakom dać trochę kaszy i mąki pszennej, razowej. Skutek był prawie natychmiastowy, zmniejszyła się ilość zgonów.
Groźną chorobą w barakach była cynga. Na skutek braku pożywienia i witamin, pojawiała się najpierw opuchlizna dziąseł, obluzowanie zębów, owrzodzenie nóg, a później całego ciała. (…) jednym ze stosowanych leków był „chwoj” wywar z igliwia i młodych pędów sosny oraz „pichta” wywar z jodły.
Wyczerpani fizycznie i psychicznie ludzie, pracowali w zasadzie za „głodowe” pożywienie, zaczęły pojawiać się samookaleczenia, aby uzyskać zwolnienia z pracy.
W naszym baraku mieszkała trzypokoleniowa rodzina. Matka, jej dwóch synów z żonami i dziećmi. W ciągu dnia, gdy dorośli byli w pracy, babcia poprosiła wnuczka, aby naostrzył jej scyzoryk. W suszarni było takie urządzenie. Wnuczek podczas ostrzenia scyzoryk złamał. Słyszałam jak babcia tym się zmartwiła. Ubolewała nad stratą scyzoryka.
Dała ponownie wnuczkowi jakąś blaszkę aby naostrzył. Chłopiec naostrzył blaszkę i dał babci. Kobieta ta wyszła z baraku za szopę, podcięła sobie gardło. Widziałam to, bo zaraz za nią szłam. W lesie pracował jej syn, ktoś zawołał. Zaraz syn przybiegł, wziął matkę na ręce, płakał, pytał: “Mamo dlaczego to zrobiłaś?” Matka za chwilę zmarła. Pochowali ją na pagórku w lesie. Była to pierwsza śmierć w naszym baraku.
Wszystkim polskim pogrzebom towarzyszyli tylko najbliżsi, cicha modlitwa, łzy, księdza nie było.
Złożyło się dość szczęśliwie, że felczer był na miejscu, który przyszedł na wezwanie, żeby odebrać poród. Wszystko odbywało się w jednej izbie: ja - rodząca. Mama i młodsze rodzeństwo. Całe szczęście, że rozwiązanie trwało około godziny. Urodził się synek. Niestety bez oznak życia, bo w czasie porodu zaciągnął się na szyjce pępowiną. Nie wiem dlaczego w tym czasie było mi to obojętne?...
Felczer przez dłuższy czas robił sztuczne oddychanie, które przywróciło iskrę życia maluchowi. Żałośnie zapłakał, jakby wyczuwając, że urodził się tylko na cierpienie. Od początku do końca swojego krótkiego życia. Cóż biedny zastał?... Kopcący kaganek, który ledwie oświetlał izbę. Czy miał pieluszki? Koszulki? Becik? Mama głodna, taty nie ma… co da synkowi, jak nie ma kropli mleka, mąki, cukru, kaszy.
Mama opowiadała nam bajki. Te bajki były zamiast jedzenia. Nas trójka dzieci bardzo głodnych, prosiliśmy o kawałek chleba i ta biedna spracowana matka zamiast odpocząć, przenosiła nas w świat baśni, abyśmy zapomnieli o jedzeniu. Opowiadał nam bajki o „Królewnie Śnieżce”, „Niezabudce”, „Królewnie żabce”, „Kopciuszku”, „Cioteczce Femci”, o „Karzełkach”. Przy tych bajkach zasypialiśmy.
Najtrudniejszą sprawą było zdobycie jedzenia. “Na górze róże, na dole bez, przez całych lat sześć, chciało nam się jeść” - tak to dzieci wpisywały do pamiętników. Ubranie można było wymienić na jedzenie i jedzenie na ubranie. Pieniądze, złoto to rzeczy, które w tych warunkach właściwie były bez znaczenia. (…) Na posiołku niedaleko nas mieszkali państwo Jędroszowie z dwójką dzieci i matką - starszą panią. (...) Pan Jędrosz, aby nakarmić rodzinę zrobił procę, z której strzelał do ptaków (srok, wron). Rodzina b. głodowała, bo tylko on jeden pracował.
Były święta wielkanocne, które przepłakaliśmy, bo jajka na oczy nikt nie widział.
Poczucie samotności, bezradność i brak perspektyw na zmianę położenia Polaków doprowadzało ludzi niemalże do obłędu. Bo im więcej człowiek doznawał okrucieństwa i upodlenia, stawał się mniej czuły na przeżycia swego otoczenia, tworzył się nowy, negatywny w skutkach mechanizm postępowania i odczuwania. Twórcy tej rzeczywistości wszelkiej degradacji zesłańców uważali, że tak powinno toczyć się nasze życie.
Pani Wetszajnowa (była z pochodzenia Turczynką, żoną artysty muzyka z Krakowa) sprzedawała ubrania Rosjanom lepiej sytuowanym, m.in. dyrektorowi huty. Bogatsi Rosjanie chętnie kupowali bieliznę, ubrania od Żydów, którzy, jak się okazało, byli dobrze zaopatrzeni, nie tak jak my – biedacy. Żydzi zabrali wszystko i wolno im było. Nam natomiast nie wolno było nic wziąć, nie wiedzieliśmy, co nas czeka, a poza tym kłamali, że jedziemy na Rodinu [Oiczyzna – red.].
Latem do baraków zaczęły przychodzić miejscowe dzieci z Galaszoru, między innymi Permiacy, Rosjanie, Żydzi itp. Najpierw z rezerwą i strachem, niepewnie, a później, jak to dzieci z ufnością, były bardzo koleżeńskie, może bardziej „dzikie”. One to zaprowadziły nas do lasu, pokazały jagody, korzonki, rośliny można jeść i żuć. (…) Objadaliśmy się malinami, czarnymi jagodami i innymi owocami występującymi na obrzeżach tajgi, bo głębiej w las i na bagnach mogli tylko chodzić dorośli, tak przyzwyczajone były miejscowe dzieci.
Pod koniec lata i wczesną jesienią jedliśmy „bukwinu” – orzeszki bukowe, trójkątne, jarzębinę, piliśmy sok z naciętej brzozy i żuliśmy „rzemczug” – zagotowana żywica sosny. U Permiaków, a przejęli to również Polacy, popularna była zupa z „piszczyków”. „Piszczyki” to wyrastające w sierpniu pędy skrzypu polnego, podobne do grzybków. Szybko znikały jadalne pędy roślin rosnące w pobliżu baraków – jarmuż, lebioda, krwawnik, odmiana biało kwitnącego mlecza itp.
Zamieszkała ludność na tych terenach, tak kobiety, jak i mężczyźni byli niskiego wzrostu, cera jakby matowa, nigdy żadnych rumieńców na twarzy, oczy skośne. Ludność jeszcze na wpół dzika, jadali prawie wszystko na surowo, mięso, ryby, ziemniaki, mąkę, a rybę bezpośrednio po złowieniu, wypatroszoną i bez soli. Ubierali się bardzo skromnie, a na nogach zimą i latem plecione łapcie z kory brzozowej lub lipy, tak dorośli jak i dzieci.
Komendant obozu Żotin przygnębia nas swoją mową, chce nam odebrać nadzieje powrotu do Polski, chce nas załamać psychicznie i moralnie, mówiąc, że już nigdy nie powrócimy do Polski.
Rozszerzający się pesymizm w polskich barakach był w tej ciężkiej sytuacji złym doradcą, ludzie załamywali się nerwowo (…) Co mocniejsi duchem pocieszali, wróżyli z kart, objawów i zjawisk dnia i nocy, np. zorza polarna, wszystko to miało upewnić o nadejściu zmian i ewentualnym powrocie do kraju. Ważną rolę (…) spełniała ufność w siłę modlitwy i wiary. (…) Matka moja przywiozła na Ural, dość dużą, bo 70-cm figurkę Matki Boskiej, która z naszą rodziną odbyła całą zsyłkę i powróciła do Polski.
Siła wiary i modlitwa podtrzymywała upadających na duchu, dodawała sił, pozwalała przeżyć następne dni. Co pewien czas politrucy spędzali Polaków na tzw. “bisiedu” i uświadamiali o konieczności zaniechania religii i wiary, namawiali do przystosowania się i zaakceptowania rzeczywistości, w której znaleźli się zesłańcy - “Polszi niet na kartie Jewropy, zdies wam s nami żyt’, rabotat’ i pomirat’” - Polski nie ma na mapie Europy, tutaj będziecie żyć, pracować i umierać.
Nam dzieciom lepiej się mówiło po rosyjsku niż po polsku, tu na posiołku Gorka – chodziliśmy do ruskiego przedszkola, a brat do żłobka.
Święta Bożego Narodzenia pierwsze na zesłaniu, idziemy w las do pracy, bo nie wolno świętować, mamy w kieszeni po kawałeczku zamarzniętego chleba. Rozpaliliśmy ognisko, było nas 6 osób, bo po tyle liczyła każda brygada. Chociaż w tajdze, ale chcieliśmy uczcić ten wielki dzień bez pracy. Siedliśmy przy ognisku, opiekli ten kawałeczek chleba nad ogniem, zjedli, złożyli sobie życzenia i łzy polały się po naszych policzkach, i cicha modlitwa do Boga, ażeby nas wybawił z tej katorgi, jaką nam zgotował „Stalin, Beria i Mołotow”.
Wigilia była b. skromna i smutna i głodna. Nagle usłyszeliśmy pukanie do drzwi. Zdziwieni, bo przyjaciół jeszcze do tej pory nie mieliśmy, gdyż nie było czasu na spotykanie się, a zresztą nie wolno się było spotykać. Był to p. Janusz Osiński. W domu nie było żadnych mebli, więc wieczerza spożywana była na podłodze. Rodzice porozmawiali z p. Osińskim, niczym nie częstując, bo też nie było czym. Po chwili p. Osiński ukłonił się mówiąc “Niepotrzebni mogę odejść” i wyszedł. Wówczas Rodzicom zrobiło się b. przykro. Po tym przypadku obie Rodziny zaprzyjaźniły się, a Wigilie i święta Wielkanocne spędzaliśmy zawsze razem.
Mieliśmy takiego komendanta, który przychodził każdy dzień po południu, jak Polacy wracali z lasu i zawsze miał w zwyczaju pytać każdego napotkanego „kak żywiosz?”. Obowiązkowo trzeba było z uśmiechem odpowiadać „choroszo”. Jeśli widział, że ktoś jest zamyślony i nie rozmawia, już był podejrzany, że mu się władza sowiecka nie podoba i taką osobę już wnikliwie obserwował. Drugi stróż, to był szpicel, który też przychodził w każdy dzień i siedział do nocy, podsłuchiwał lub wciągał naszych ludzi do rozmowy. Ludzie byli rozgoryczeni, więc nieopatrznie wypowiadali swoje żale, psiocząc pod adresem Rosjan. Z początku ludzie nie wiedzieli, że to szpicel, aż tu zaczęli wzywać ludzi do NKWD i zawsze w nocy. Dwóch takich młodych ludzi jak wezwali, to o nich ślad zaginął.
Pożar tajgi jest straszny, oprócz ściany ognia, która bije wysoko w niebo, przesuwa się z wiatrem, słychać nieustanny grzmot i huk pękających drzew. Dym przesłaniał słońce przez kilka dni, a gryzący dym utrudniał oddychanie. W zasadzie nie było gdzie uciekać, nakazano opuścić baraki z „wieszczami” i czekać nad strumieniem. Wszyscy zdolni do pracy, w tym władze posioła brały udział w „spłasznom powale” (wycince drzew), aby nie przepuścić tym samym ognia w kierunku baraków i osady Galaszor. Ogień posuwał się szybko po wierzchołkach drzew, powietrze drgało. Wszyscy z wielkim poświęceniem wykonywali polecenia doświadczonych „lesorubów”. Chodziło o życie własne i bliskich.
W maju 1941 wybrano nas młodych chłopaków i dziewczęta, odesłano 28 km do miejscowości Pietrowka, gdzie pracowaliśmy przy wyrębie lasu, rodzina pozostała na posiołku. Tu też dowiadujemy się o napaści Hitlera na Związek Radziecki. Polacy przyjęli to z ulgą, gdyż widzieli w tym zmianę na świecie, po zerwaniu paktu Ribbentrop-Mołotow, który rozdarł naszą Ojczyznę i zaświtała iskierka nadziei, że może coś się zmieni.
Dotychczas bardzo rzadko, ale przychodziły listy i paczki do zesłanych w Galaszorze. Na nasz adres i brata Władysława (…) siostra ojca wysłała cztery paczki, otrzymaliśmy jedną i to uszczuploną. Aby je nadać musiała jeździć na Wołyń do Zdołbunowa, około 120 km, bo okoliczni Ukraińcy nie pozwalali na wysłanie paczek dla „polskich panów i krwiopijców”. Zresztą o wszystkich zmianach politycznych, sytuacji na froncie, wiadomości docierały do naszego posiołka z dużym opóźnieniem. O lipcowej umowie 1941 Majski-Sikorski i o sierpniowym ukazie amnestyjnym, Polacy tutaj dowiedzieli się na przełomie września i października 1941.
Pewnego sierpniowego dnia przyjeżdżają na posiołek enkawudziści. Zrobili z Polakami „mityng” zebranie i ogłoszono nam, że jesteśmy wolni i możemy opuścić tajgę i przenieść się do innej pracy, ale już ponad 120 krzyży stoi na polskim cmentarzu. Oni już nie doczekali tej chwili, muszą tu pozostać na zawsze. Każdy z nas dostał zaświadczenie, na podstawie którego mógł się poruszać po Związku Radzieckim.
Przeżyliśmy chwilowo wielką radość, bo słyszeliśmy przez głośniki krótki komunikat do Polaków o małych uprawnieniach dla nas i złagodzeniach niektórych rygorów dla Polaków. To Sikorski przemawiał po polsku. Z początku nie mogliśmy w to uwierzyć, płakaliśmy z radości. Wstąpiła w nas nadzieja, że nie zginiemy, bo ktoś o nas się upomina, o nasze bytowanie, o przeżycie. I ta polska mowa na obczyźnie. Zaczęliśmy żyć nadzieją, że będzie nam lepiej.
Dali nam zaświadczenia, które dawały nam szanse na wyjazd z tych lasów. Oczywiście kto będzie chciał i na własną rękę, bez żadnej pomocy ze strony sowieckiej. Mogliśmy się osiedlać na terenie całego kraju, było jedynie zabronione osiedlanie się w miastach wojewódzkich. Nie wolno nas było zatrudniać w dużych zakładach, tam wstępu nie mieliśmy. Nie wierzyli nam, podejrzewali o sabotaż.