Obwód archangielski we wspomnieniach deportowanych

Obywatele polscy deportowani w obwodzie archangielskim

1940-1941

W drodze na zesłanie

Danuta Kuc
luty 1940

sygn. AW/II/745

Myślałam za co nas wywożą, za to, że jesteśmy Polakami, a ja to nawet tej Polski dobrze nie znam, co będzie z nami dalej, jaki los nas czeka.

Maria Gilecka
luty 1940

sygn. AW/II/2801

Wagon wewnątrz po ciemku wydał się biały jakby pobielony, a to był mróz na ścianach i suficie. W wagonie były już 4 rodziny razem, było nas 33 osoby. Wagon bydlęcy bez oświetlenia. Po obu stronach rozsuwanych drzwi były nary, małe zakratowane okienka, na środku blaszany piecyk (ciepłuszka) i dziura wycięta w podłodze dla załatwiania potrzeb fizjologicznych. Ogromnie było krępujące korzystanie z dziury. Ludzie całkiem sobie obcy znajdujący się przypadkowo w wagonie na początku wstydzili się załatwiać te sprawy. W razie takiej konieczności ktoś z rodziny zasłaniał. Jednak z czasem jakby zatracili swą godność osobistą i przestali się krępować, to było okropne, ale do tego zmusiły warunki.

Bernard Kaczmarek
luty 1940

sygn. AW/II/680

W czasie jazdy i na niektórych postojach drzwi wagonu były zamknięte i zablokowane od zewnątrz. Otwierano je na stacjach etapowych dla dostarczenia wody i ewentualnie zupy.

Janusz Stawarz
luty 1940

sygn. AHM_3375_01

0"
W drodze na zsyłkę

Felicja Konarska
luty 1940

sygn. AW/II/197a

Postoje były również i po to, by wynosić z wagonów trupy, bo niestety ludzie umierali. Czasami wynoszono kobiety, które miały lada moment rodzić. Wtedy po raz pierwszy słyszałam krzyki rodzących kobiet. Na noszach zobaczyłam naszą dalsza sąsiadkę p. Nadię, też niesiono ją do szpitala na poród, ale na posiołek przyjechała bez dziecka. Umarło. Przeważnie kobiety dosyłano do mężów na posiołki, ale bez noworodków, podobno wszystkie umarły. Zresztą jak mogły żyć?

Felicja Konarska
luty 1940

sygn. AW/II/197a

Muszę powiedzieć, że mimo nieludzkich warunków, straszliwych niewygód, jednej „kozy”, na której po kolei mamy gotowały posiłki, poważniejsze scysje nie wybuchały. Wszyscy odnosili się do siebie ze zrozumieniem i spokojem. Ludzie jechali cisi, zamyśleni i smutni. Jeżeli było czasami słychać śmiech, to śmiały się dzieci, bo dzieci zawsze są dziećmi i nie umieją się ciągle martwić jak dorośli.

Helena Wołoch Antolak
luty 1940

sygn. AW/II/3021

Jednej nocy zaczął się krzyk w naszym wagonie, ale nie bardzo wiedzieliśmy co się stało. Mężczyźni machali czapkami przez okienko i krzyczeli: doktora, doktora, doktora! Inne wagony podchwyciły i cały transport wrzeszczał. A oni na złość nic. (...) Ale jakoś przyszła jakaś sanitariuszka po godzinie może. Za chwilę usłyszeliśmy kwilenie jakby chorej ptaszyny, i żal nam było, która to narzeka na los. Dowiedzieliśmy się, że urodził się nam w wagonie chłopczyk! Kobieta ta nie tylko, że nie miała łóżka, ale nawet miejsca na podłodze nie było. Ścisnęliśmy się trochę ciaśniej, na ile nas było stać. Chłopaczkowi nadano imię Krzysztof podróżnik.

Danuta Kuc
marzec 1940

sygn. AW/II/745

Aż pewnego dnia drzwi odryglowano i odemknięto, można było wychodzić, a to było 7 marca 1940, wyszło się na dwór. Jaki ten świat po takim długim i ciemnym czasie wydawał się dziwny. Za wagonem świeciło nisko, jasne, mroźne słońce a wkoło widać było las, tuż przy stacji niewielkie osiedle i dużo śniegu, to wszystko wyglądało strasznie przerażająco.

Bernard Kaczmarek
marzec 1940

sygn. AW/II/680

Po 2-dniowym postoju na bocznicy w Archangielsku załadowano nas do ciężarowych samochodów. Wieziono nas nocą około 100 km gdzieś w kierunku wschodnim. Do załadunku w samochodzie grupowano rodziny z różnych miejscowości do różnych posiołków i osiedli. Nocą przyjechaliśmy pod klub w jakimś nieznanym osiedlu. Kazano nam wysiąść z samochodów i przemarznięci mogliśmy ogrzać się w tym klubowym pomieszczeniu. Po 2-godzinnej przerwie część rodzin wytypowano do dalszej podróży. Tym razem postawiono naszej grupie podwody konne (sanie). Załadowaliśmy nasze bagaże i kobiety z dziećmi względnie starzy lub chorzy i tak rozpoczęliśmy dalszą podróż. Pozostałe osoby szły pieszo i tylko okresowo korzystały z transportu przy korzystniejszych warunkach drogowych na trasie. (…) Na tym etapie wędrowaliśmy w zasadzie tylko w dzień. Na nocleg zatrzymywaliśmy się w zależności od miejscowych warunków w jakichś pomieszczeniach po cerkwiach lub w lokalnych klubach. Podwody na etapach się zmieniały. Miejsce na nocleg zajmowało się na podłodze lub posadzce. Każdy starał się w miarę możliwości ulokować z dala od drzwi, a w pobliżu pieca, by skorzystać z ciepła i lepiej odpocząć.

Życie na zesłaniu

Bolesław Dańko
1940–1941

sygn. AW/II/82

Trudno nie zrozumieć ciekawości tubylców, którym zapowiedziano, że przywiezieni zostaną polscy panowie. Ale wylegli przed swe siedziby chłopi byli zawiedzeni. Sądzili, że „pany” mają duże brzuchy, są otyli i niemrawi, a zobaczyli zwyczajnych ludzi, jak później opowiadali.

Bernard Kaczmarek
specposiołek Kokornaja
1940 - 1941

sygn. AW/II/680

Początkowo rozlokowano nasze rodziny na podłodze drewnianej w dużej sali miejscowego klubu, tak że mieliśmy dach nad głową. Drzewa na opał nie brakowało. Trzeba było je przygotować i przywieźć we własnych zakresie na sankach. Spaliśmy jeden obok drugiego. Rodziny oddzielały się prowizorycznie jakimś kocem lub prześcieradłem. W czasie naszego przyjazdu miejscowi mieszkańcy, a raczej rodziny miały już zazwyczaj oddzielne domki drewniane (przeważnie kuchnia i 1 lub 2 pokoiki). W celu rozładowania ciasnoty w klubie stopniowo lokowano rodziny polskie w jednym pokoju przeważnie po 2 rodziny u dotychczasowych mieszkańców posiołka. Pogorszyło to warunki mieszkaniowe miejscowych, ale rodzinom polskim się poprawiło, choć mieszkały zazwyczaj po 2 rodziny w pokoju. W sumie miejscowi mieszkańcy byli wobec nas na ogół życzliwi i nie przejawiali wrogości.

Stanisława Czapnik
specposiołek Szubunia
1940–1941

sygn. AW/II/77

Zamieszkaliśmy w drewnianych barakach. Pod maleńkimi oknami były ustawione drewniane prycze, w kącie stał maleńki piecyk. Drwa do niego trzeba było samemu sobie przygotować. Wszyscy ludzie w wieku od 16 do 70 lat zostali spisani przez komendanta. O ucieczce nie było mowy, dookoła był gęsty las, a w nim leżał 2-metrowy śnieg.

Janusz Stawarz
1940

sygn. AHM_3375_01

0"
warunki mieszkaniowe

Felicja Konarska
1940–1941

sygn. AW/II/197a

Weszliśmy smutni do baraku i staliśmy bezradni, to nie był dom dla nas, to był wspólny, z ohydnymi narami, pusty barak. (...)
Byłam przygnębiona i apatyczna. Niczego mi się nie chciało. Nie byłam jeszcze całkiem zdrowa. Położyłam się i błyskawicznie zasnęłam.
W środku nocy zbudziło mnie głośne szlochanie. Od razu otrzeźwiałam, serce waliło mi jak młot, bo… to płakała mama. (...) Nie wiedziałam co się stało. Na wszystkich pryczach pozapalano lampki, okazało się, że nikt z dorosłych nie spał. Ciągle nie wiedziałam o co chodzi, aż tu nagle przy zapalonej latarni zobaczyłam niezliczony rój czerwonych, ohydnych robaków pełzających po pościeli, poduszkach, kołdrach, suficie i gdzie spojrzałam, wszędzie łaziły te robaki.
- “Co to?” - krzyknęłam przerażona (...)
- “To pluskwy” - odpowiedział Fajfer, nasz sąsiad z dołu. (...)
Patrzyłam na to ruszające się i pędzące gdzieś paskudztwo z obrzydzeniem i wstrętem. Było po prostu czerwono od nich. Mama najpierw je tłukła, potem rozcierała jakąś szmatą, a kiedy stwierdziła, że nie da im rady, załamała się i rozpłakała.

Zdzisława Wójcik
1940-1941

sygn. AHM_1245

0"
Codzienność

Maria Gilecka
specposiołek Chatoziero
1940–1941

sygn. AW/II/2801

Baraki były okropnie zapluskwione tak, że ściany były czarne i ruchome. Aby się choć trochę chronić przed tą plagą, szczególnie dzieci, ubierałyśmy je do snu w nasze długie koszule nocne, zawiązując je przy szyi, na rączkach i na nóżkach. Nogi łóżek stawiałyśmy w naczyniach z wodą. Były to jednak półśrodki, szczury i myszy też szybko się zadomowiły. Wkrótce skończył się mały zapas mydła, wtedy zagościły wszy, które wiernie towarzyszyły nam do końca pobytu w raju.

Maria Gilecka
specposiołek Chatoziero
1940–1941

sygn. AW/II/2801

W posiołku było sześć baraków mieszkalnych dla nas, piekarnia, stołówka, łaźnia, duża świetlica, mieszkania dla NKWD i kantor. Poza tym nieprzebyty las, liczne jeziora z wodą czerwoną jak mocna herbata, a nad wszystkim smutne niebo.

Helena Wołoch Antolak
1940–1941

sygn. W/II/3021

Mówiło się tylko o głodzie, śmierci i o całej tej grozie i beznadziejności. Zimno przenikało do kości, zabierało oddech, robiło się sztywnym.

Maria Ławińska
1940–1941

sygn. AW/II/766

Komendant NKWD był człowiekiem stosunkowo łagodnym. Nie spotykaliśmy się z nim bezpośrednio i na co dzień. Władza, z którą mieliśmy częściej do czynienia, byli naczelnicy lesopunktów, celowo bardzo często zmieniani. Najbliższą władzą byli dziesiętnicy. Prześcigali się w lżeniu nas przy każdej okazji, a często i bez powodu. (…) Polacy zostawali najwyżej barakowymi. Barakowych baliśmy się, bo oni byli uprzywilejowani i jakieś meldunki składali NKWD.

1941, punkt Butiukowska, Archangielska obł., ZSRR.
Bolesław Kozicki deportowany wraz z całą rodziną do ZSRR, pracował przy wyrębie lasu, na zdjęciu podczas piłowania drewna.
Fot. NN / Ośrodek KARTA

Stanisława Czapnik
specposiołek Szubunia
1940–1941

sygn. AW/II/77

Oznajmiono nam, że przyjechaliśmy na przymusowe roboty. Wywieziono wszystkich zdolnych do pracy, 10 km. Pracowaliśmy przy wyrębie drzewa. Norma dla kobiet wynosiła 15 m3, a dla mężczyzn 18 m3. Podzielono nas na zespoły. Jeżeli ktoś nie wyrobił normy, wtedy nie otrzymywał dodatkowej porcji chleba. O pieniądzach za pracę żadnej mowy nie było, zresztą nie było żadnego sklepu, aby je wydać. Każdy dostawał starannie wyostrzoną siekierę i piłę. Po zakończonej pracy, która trwała 12 godzin narzędzia oddawało się do ostrzenia. Byliśmy ciągle poganiani, trzeba było być w ciągłym ruchu, bo mróz był duży. W powietrzu ślina zamarzała. (…) Ubrani byliśmy w kufajki, spodnie, walonki i czapki. Z rękawicami było różnie. Było dużo wypadków śmiertelnych. Przewracające się stare drzewa ciągle zabijały słabych, zgłodniałych ludzi. Niektórzy sami nie wytrzymywali takiego życia i wybierali śmierć.

Maria Ławińska
1940–1941

sygn. AW/II/766

Zaraz odmroziłam sobie lewy policzek. Dziesiętnik, Rosjanin, rozcierał mi go śniegiem. Mruczał przy tym – „Jacy ci Polacy delikatni”. A ja pierwszego odmrożenia, tak jak i dalszych, w ogóle nie czułam.

Marzec 1941, 7. uczastek k. Kotłasu, obw. archangielski, ZSRR.
Zesłańcy pracujący w tajdze; czwarta z prawej: Emilia Gogół.
Fot. NN / Ośrodek KARTA

Maria Gilecka
specposiołek Chatoziero
1940–1941

sygn. AW/II/2801

Przydzielono każdemu pracę i normę dziennego wyżywienia. Z naszej rodziny brata i siostrę wysłano do powału lasów (na „lesoróbkę”). Była to praca najważniejsza, a zarazem najcięższa. Ojcu przydzielono pracę na miejscu do tzw. „podsobnych” robót, a zasadniczą jego pracą było robienie mioteł. Musiał iść do lasu, ściąć brzozę, obciąć gałęzie, przynieść je na plecach i wyrobić wymaganą normę mioteł. Ojciec był w podeszłym wieku. Mamę zatrudnili jako pielęgniarkę. Miała za zadanie sprawdzać w barakach, czy są chorzy i opiekować się nimi. Do dyspozycji miała własny termometr i bańki, które były pomocne przy przeziębieniu.

Helena Wołoch Antolak
1940–1941

sygn. AW/II/3021

Wracałam po przepracowanym dniu do baraku po 10 godzinach i zwalałam się na pryczę, zasypiając natychmiast. Budzono nas w nocy z latarką (to każdej nocy), nie przepuszczono ani jednej. Liczyli i sprawdzali! Zdawało nam się, że gorzej być nie może. Ale niedługo potem, z dziesięciu godzin pracy zmienili na 12, i nie mieliśmy już żadnych dni wolnych. Musieliśmy pracować na “gosudarstwo”, t.j. na państwo.

OK_023395
18.05.1941, Baza, obwód Archangielsk, ZSRR.
Polacy deportowani 10 lutego 1940 i pracujący w Bazie nad Wyczegdą przy spławianiu drewna. Na dole od lewej: NN, NN, Bronisława Bar, Janina Grochowska, Janina Ostrowska, Helena Bejger, wyżej w waciaku Helena Basak, NN, Stefania Ostrowska, Helena Adamkiewicz i Janina Wakulik, za nimi w mundurze Stanisław Kalinowski, z tyłu od prawej stoją: Wiktor Szyszkowski, NN, NN, Eugeniusz Piotrowski.
Fot. NN / Ośrodek KARTA

Bernard Kaczmarek
specposiołek Kokornaja
lipiec–sierpień 1940

sygn. AW/II/680

W lipcu i częściowo sierpniu 1940 doraźnie wysłano nas do zbioru siana. (…) Było nas ogółem 10 osób i wysłano nas w górę rzeki Piniegi (kilkadziesiąt kilometrów od posiołka Kokornaja). Mieliśmy zbierać siano na polanach leśnych. Wyżywienie okresowo dowożono nam rzeką. Nikt tu nie troszczył się o budowę jakichś baraków – po prostu wysyłano w bezkresny las i jakoś sobie żyjcie i wykonujcie zleconą pracę. Mieszkaliśmy w lesie nad rzeką Piniegą w 2 szałasach skleconych we własnym zakresie z gałęzi świerkowych przykrytych trawą. Trawę kosiliśmy kosami na miejscowych leśnych polanach. Pędziliśmy żywot podobnych do koczowników, z tym, że prawie nie zmienialiśmy miejsca zakwaterowania, a tylko dochodziliśmy do koszenia trwa w coraz inne miejsce. W czasie koszenia trwa w lesie (także różnego rodzaju zielska) dokuczały nam dotkliwie nie przeliczone ilości komarów.

Witold Czerwonka

sygn. AW/I/115

0"
Praca w lesie

Helena Wołoch Antolak
1940–1941

sygn. AW/II/3021

Nie było czym leczyć. Lekarstw żadnych. Nawet nie było aspiryny. Do lekarza się szło tylko po tzw. “sprawku”, usprawiedliwienie czyli zwolnienie. Dostawało się jeżeli się miało wysoką temperaturę. Ale jeżeli się było osłabionym tak jak niektórzy, że ledwo mogli się poruszać (i szli jak pijani, że jeden podtrzymywał drugiego) to zwolnienia nie dostał.

Bernard Kaczmarek
specposiołek Kokornaja
lipiec–sierpień 1940

sygn. AW/II/680

Wyżywienie przygotowywano nam w tzw. „stołowej”. Rano, w obiad i kolację każdy otrzymywał porcję zupy. Ponadto w obiad dodatkowo łyżka kaszy na gęsto z dodatkiem łyżeczki postnego masła/oleju. Zupy przeważnie były typu owsianka, rzadziej z innej kaszy lub niby kapuśniak, tzw. „szczi”. Dla pracującego było 600 g chleba (dla ciężko pracującego 800 g) jęczmiennego dziennie. Wyżywieńcy, czyli osoby nie pracujące i dzieci 300-400 g. Normalnie to jest dużo, ale chleb był o dużej wilgotności i porcja była niewielkiej objętości. Brak innych artykułów żywnościowych, a szczególnie mięsa, co w sumie było niewystarczające dla naszych organizmów. Pamiętam jednego razu udało mi się uzyskać 4 kg chleba, które zjadłem w czasie około 2 godzin.

Danuta Kuc
specposiołek Chołmogorka
1940–1941

sygn. AW/II/745

Zaraz po przyjeździe i otrzymaniu tutejszego adresu pisaliśmy listy do krewnych. My też pisaliśmy do cioci ale odpowiedź przyszło około trzech miesięcy. Ciocia i paczki przesyłała, trochę cukru, kaszy, mąki, za które byliśmy radzi. A ciocia w każdym liście pisała, napiszcie jak tam jest a my nie mogliśmy pisać, bo chcieliśmy żyć.

Stanisław Markut, Jan Mordak, Franciszek Mistorowicz

sygn. AW/I/955

0"
praca w stolarni

Maria Ławińska
1940–1941

sygn. AW/II/766

Do rodziców, do Polski pisałam listy ołówkiem kopiowym na korze brzozowej odartej z kloca. Nie było skrawka papieru. Rodzice listy otrzymywali i przypuszczali, że piszę na korze dlatego, że z zesłania tak właśnie pisać wypada i taka tu moda.

Eugeniusz Szwajkowski
specposiołek Kopytowo
1940-1941

sygn. AW/II/441a

Dostawaliśmy paczki z Wołynia z mąką i różnymi tłuszczami, a u kołchoźników za zamianę jakiegoś łacha dostawaliśmy trochę kapusty i ziemniaków. Był sklep z chlebem, w którym można było kupować bez ograniczeń. Poza wodą kolońską nie było nic innego. Raz jeden w paczkach przywieźli suszone owoce, ja z radości za wszystkie posiadane pieniądze kupiłem kilka paczek (cieszyłem się, (…) że żona ucieszy się, choć trochę zjemy owoców), a w domu po rozpakowaniu niemiłe rozczarowanie, zamiast owoców gniazdka nasion i ogonki jabłek.

Leokadia Kulesza
specposiołek Kargowino
1940–1941

sygn. AW/II/749

W Kargowinie było sporo młodzieży. Żeby ludzi trochę rozweselić, zorganizowaliśmy teatr. Sami szyliśmy kostiumy z czego kto miał. Wystawiona była komedia, w której Żyda grał brat męża Edzio. Na to przedstawienie przychodziło sporo ludzi, ale ponieważ wyśmiewani byli Żydzi, nie spodobało się enkawudzistom i zabronili wystawiać sztuki.

Aldona Piaścińska
specposiołek Talec
1940–1941

sygn. AW/II/1625

Po krótkiej wiośnie nadeszło lato. Zaczęliśmy zbierać czarne i czerwone jagody. Było tego tak dużo, że mogliśmy jeść do syta. Robiliśmy zapasy na zimę, a resztę sprzedawaliśmy w punkcie skupu chociaż płacono bardzo mało. Zbieraliśmy też dużo grzybów, przeważnie rydzów. Mama soliła je w garnkach na zimę, a także sprzedawała do punktu skupu. Zbieraliśmy jeszcze na bagnach żurawiny, póki ich śnieg nie zasypał.

Danuta Kuc
specposiołek Chołmogorka
1940–1941

sygn. AW/II/745

Jagody i grzyby rosły tu szybko i w wolnych chwilach chodziło się do lasu ale chleba nic nie zastąpiło. Jak mówiono – jagoda, woda, grzyby, gnój, ryba, błoto, chleb to złoto.

Stanisław Markut, Jan Mordak, Franciszek Mistorowicz

sygn. AW/I/955

0"
Tytoń i bibułka

Zdzisław Rataj
1940–1941

sygn. AW/II/2755

Pamiętam do dziś, że moim marzeniem było najeść się do syta prawdziwego chleba. Czułem jego zapach na jawie i widywałem go w snach. Przy słowach modlitwy “chleba naszego powszedniego daj nam dzisiaj” męczyłem się okropnie i nie byłem w stanie wymawiać dalszych słów.

Danuta Kuc
specposiołek Chołmogorka
1940–1941

sygn. AW/II/745

I tak dnie mijały a my nadal w oczekiwaniu znosiliśmy w pokorze oprócz głodu, nędzy, chłodu i tęsknoty za ojczyzną robactwo, które nas niesamowicie gnębiło – wszy, pchły i pluskwy. A przecież do łaźni co tydzień chodziliśmy i ciuchy połatane w rzece prane były z dodatkiem popiołu, bo mydła, proszku na oczy nie widzieliśmy.

Bernard Kaczmarek
specposiołek Kokornaja
1940–1941

sygn. AW/II/680

Dla utrzymania czystości ciała była osiedlowa łaźnia (bania). Było to na obecny czas prymitywne, ale spełniało swoje przeznaczenie. Był to budynek drewniany bez sufitu (swoista kurna chata). Wewnątrz z jednej strony ściano były 4-poziomowe podwyższenie z desek w formie schodów. Po przeciwnej stronie było palenisko na ziemi obłożone kamieniami polnymi wielkości głowy człowieka i większe. Paląc ognisko w takim pomieszczeniu nagrzewały się kamienie i polanie ich wodą wytwarzało dużo pary. Kąpiący się używali małych miotełek z cienkich gałązek do biczowania się po plecach dla poprawy pracy organizmu człowieka, po czym leżakując na podium z desek wygrzewali ciało w kłębach pary.

Janusz Stawarz

sygn. AHM_3375_01

0"
Rosyjskie cmentarze

Kazimierz Baczewski
zima 1941

sygn. AW/II/539

Matka moja, miała 35 lat (…) Trumnę robiliśmy sami, ale najgorsza robota to wykopanie grobu, a tu zimą mróz do 50 st. Latem trudno, bo po pół metra w głąb zaczyna się wieczna zmarzlina. Poprosiłem sąsiada z pryczy, by nam pomógł wykopać grób. Cały dzień ogrzewaliśmy ziemię, paląc w tym miejscu ogień. Wykopaliśmy na głębokość pół metra tak, aby zakryć trumnę, a latem się poprawi. Za jakiś czas zachorowały 2 siostry bliźniaczki i niedługo zmarły. Chowałem je w taki sam sposób. Następnie 2 braci bliźniaków, jeden z nich długo się męczył przed śmiercią, oślepł zupełnie. I tak jednej zimy zmarło z mojej rodziny z głodu 5 osób.

Aldona Piaścińska
specposiołek Talec
1940–1941

sygn. AW/II/1625

Zima na północy była dla nas ciężka. W innych okolicznościach może podziwialibyśmy białe noce i zorze polarne, które pokrywały niebo wszystkimi kolorami tęczy. Myśmy jednak przeważnie myśleli o ciepłym piecu i jedzeniu, którego ciągle było mało. Mięsa nie jedliśmy wcale, tłuszcz mieliśmy bardzo rzadko. Czasami jedliśmy śledzie lub inne ryby gotowane w zupie z głowami i płetwami.

Maria Ławińska
1940–1941

sygn. AW/II/766

Na święta Bożego Narodzenia przybrałam watką gałązkę świerka – namiastkę choinki dla dzieci. Miałam opłatek, który na czas nadszedł w liście od rodziców. Podzieliłam się nim po kawałeczku również z sąsiadami.

Zdzisław Rataj
1940–1941

sygn. AW/II/2755

Zaczęły się kłótnie o byle co. Dla wyczerpanych fizycznie i psychicznie ludzi każdy drobiazg stawał się zarzewiem gniewu, żalu i desperacji.

Maria Gilecka
specposiołek Chatoziero
1940–1941

sygn. AW/II/2801

Nasza rodzina 7-osobowa w tym trzy osoby „lesoruby” otrzymywała półtorej foremki [chleba] na dobę. Po wykupieniu mama odmierzała miarką dzieląc na porcje, ażeby nikogo nie skrzywdzić, połowę dawała nam po pracy, drugą nazajutrz do lasu. Powstrzymanie się od zjedzenia całej racji chleba wymagało nadzwyczajnego wysiłku woli. Były rodziny, że niedowierzali sobie i każdy oddzielnie kupował swój chleb. Oto co głód robi z człowieka.

Maria Gilecka
specposiołek Chatoziero
1940–1941

sygn. AW/II/2801

Moja rodzina była pod szczególną opieką NKWD, bo naszym grzechem głównym było to, że byliśmy rdzennymi Polakami („czystokrownyje Polaki”, tak władza nas nazywała), a takich rodzin było niewiele. Pozostali to Poleszucy, którzy jak mogli wykręcali się, żeby za bardzo nie przyznawać się do polskości, licząc na lepsze ich traktowanie, określali się jako prawosławni, niewiele im to pomogło.

Aldona Piaścińska
specposiołek Talec
1940–1941

sygn. AW/II/1625

Kiedy tylko pogoda dopisywała, z młodszą siostrą chodziłam do szkoły w osadzie Białorusinów. Niewiele tam się nauczyłam, bo nauka odbywała się w języku rosyjskim, który dopiero poznawałam. Poziom nauczania był chyba też nie wysoki. Uczył w niej tylko jeden nauczyciel. Był muzykalny, więc nauczył nas kilku piosenek. Szczególnie utkwiła mi w pamięci ładna piosenka zawierająca słowa: „Ja nie znam innego takiego kraju, gdzie tak swobodnie oddycha człowiek”.

Eugeniusz Szwajkowski
specposiołek Kopytowo
1940-1941

sygn. AW/II/441a

Pamiętam jak moja żona sprzedawała nocną koszulę (różową) dla naczelniczki poczty z sąsiedniej wsi. Jednego popołudnia w niedzielę przyszła pod nasz barak grupa młodzieży z harmonią. Zaczęli się popisywać przez Polakami, grali, śpiewali i tańczyli. Między nimi była pani naczelnik poczty w kupionej od mojej żony koszuli nocnej, zamiast sukienki. Nasze kobiety to zauważyły i dały znać mojej żonie, że jej koszula zastępuje komuś sukienkę.

Maria Ławińska
1940–1941

sygn. AW/II/766

W Soludze miałam w baraku maleńką izdebkę tylko dla siebie i dzieci. Władze tamtejsze kontrolowały nasze baraki dość często i nieoczekiwanie. Raz przyszli w niedzielę, dzień wolny od pracy. Weszli do mojej „kwatery”. Na ścianie nad pryczą wisiał obraz „Serce Pana Jezusa”, za szkłem w owalnej ramie, kupiony w Częstochowie w 1938 roku. Jeden z kontrolujących zaczął żartować na ten temat i bluźnić. Radził mi w te ramy włożyć swoją fotografię, bo jestem przystojna. Miał do mnie pretensję o to, że „kułaki polskie” ciągle straszą ich swoim Bogiem, a Boga przecież nie ma. Po tym wszystkim umówiłam się z dziećmi, że będziemy zdejmować obraz i chować go pod poduszkę, jak tylko zauważymy, że Rosjanie zbliżają się do baraku.

Maria Ławińska
1940–1941

sygn. AW/II/766

Pewnego razu do Solugi przyszły wagony do „nagruzki”. Jeden z wagonów miał napis „Lwów” i orła białego wymalowanego na deskach, widocznego jeszcze, choć zamazanego. Wszyscy, ile nas tam było, zbiegliśmy się, dotykaliśmy napisu i rysunku, tuliliśmy się do nich i szlochali tak, że chyba Pan Bóg w niebie słyszał.

Bernard Kaczmarek
specposiołek Kokornaja
1940–1941

sygn. AW/II/680

Nas nazywano początkowo panami, ale w innym znaczeniu niż w Polsce, uważając jako posiadaczy ziemskich. Jak się przekonałem, nie było w naszej społeczności żadnego typowego posiadacza-właściciela majątku. Większość to byli zwykli rolnicy i kilku gajowych. Byli nawet bardzo biedni ludzie, którym zawsze brakowało chleba na przednówku, czyli wiosną, ale każdego tu uważano za „pana”.

Zdzisława Wójcik

sygn. AHM_1245

0"
Ucieczka