Aldona Piaścińska

Ur. 1928
Poza domem: 7 lat, 3 miesiące
Przebyte: 25 000 km
Kresy > obw. archangielski > Persja > Afryka
Wróciła do Polski w maju 1947

Razem z nią deportowani zostali: matka Maria, ojciec Mieczysław, rodzeństwo: Wanda, Aldona, Irena, Romuald, Jadwiga, Barbara.
Na zesłaniu zmarli: ojciec Mieczysław, siostry Jadwiga i Barbara, brat Romuald.

Wywieziono nas ośmioro, wróciło czworo. Trojgu dzieciom zabrano życie, trzem pozostałym – radość dzieciństwa. Zostaliśmy obrabowani z dwudziestoletniego dorobku. Ludzie mnie czasem pytają, czy wiemy, dlaczego to zrobiono? Odpowiadam, że nie wiem!

Rewizje

NOCNA WIZYTA NKWD

Przyszli nocą. Byliśmy przekonani, że przyszli aresztować naszego ojca za to, że przed dziewiętnastu laty walczył jako żołnierz na froncie wschodnim. Przeprowadzili rewizję, szukając broni. Kazali nawet wyjąć dziecko z kołyski, żeby mogli ją dokładnie przeszukać. Po rewizji rozsiedli się przez dwie godziny nie odzywając się do nas. Nie pozwolili nikomu wyjść z domu dla nakarmienia inwentarza i wydojenia krów. O świcie przyjechało sańmi dwóch gospodarzy z sąsiedniej wsi. Wtedy oznajmiono nam, że zostajemy przesiedleni całą rodziną do „drugoj obłasti”.

Było to równoznaczne z przepadkiem całego mienia, ale przypuszczam, że rodzice przyjęli tę wiadomość z radością, bo oznaczało to, że ojciec nie będzie aresztowany, nie zginie w więzieniu, że przesiedlają rodzinę niedaleko, gdzie życie będzie znośne. (…) Nikt nie przypuszczał, że owa nocna wizyta żołnierzy to jakby wyrok śmierci. Powolnej śmierci z głodu i zimna, i że właśnie dzieci będą pierwszymi ofiarami.

Deportacja

WYWÓZKA
10 lutego 1940

Pozwolili ładować na sanie, co chcemy i ile chcemy. Nie mogliśmy jednak wziąć dużo rzeczy i zapasów żywności, bo drogą w głębokim śniegu trudno było jechać. Ponadto na saniach musiało jeszcze znaleźć się miejsce dla nas wszystkich. Było nas sześcioro rodzeństwa. Najstarsze miało 14 lat, najmłodsze – 10 miesięcy. (…) Razem z nami zabrano także stryjka. Uciekając we wrześniu przed Niemcami znalazł schronienie u nas na Wołyniu. Przy załadunku do wagonów udało mu się uciec. (…)
Zawieziono nas na stację Werby. Zgromadzono tam dużą ilość wagonów towarowych. Kazano nam wejść do jednego z nich, większość rzeczy zabrano do innego. Zastaliśmy w nim trzy znajome rodziny osadników wojskowych. Później dowieziono jeszcze kilkanaście rodzin leśniczych i gajowych. Razem było nas około 100 osób.

Większą część wagonu zajmowały piętrowe prycze. Na środku stał mały, okrągły, żelazny piecyk. Jako ustęp służyła dziura wyrąbana w podłodze, zatkana wiechciem słomy. Mężczyźni postarali się o drzewo i wodę. Rozpalono w piecu, aby nakarmić najmłodsze dzieci. Mama pozatykała wszystkie dziury i szpary w ścianach pakułami, którymi wcześniej owijałam nam nogi. „Ustęp” zasłonięto prowizorycznym parawanem.
Drzwi zostały zamknięte z zewnątrz. Pociąg ruszył nazajutrz. Kobiety modliły się głośno. Niektóre płakały. Ci, którzy zajmowali górne prycze, informowali nas, jakie mijamy stacje. Pod dachem wagonu znajdowały się bowiem małe okienka. Swoiste okno na świat. (…)

Pociąg zatrzymywał się niekiedy na małych stacjach. Dawano nam wtedy po małym bochenku czarnego, gliniastego chleba na rodzinę i pozwalano wyjść z wagonów. Konwojenci ustawiali się z karabinami w pewnej odległości od torów i pilnowali, aby nikt nie uciekł. Po wodę mężczyźni szli na stację również pod konwojem. Najczęściej jednak uzyskiwaliśmy ją z nabieranego do wiader śniegu (…)
Na stacjach miejscowi ludzie nie próbowali nawiązać z nami kontaktu. Kraj, przez który jechaliśmy, wyglądał smutnie i biednie. Dorośli mówili, że trudno nam będzie żyć na Syberii, jeżeli na Ukrainie i Białorusi ludzie żyją tak nędznie. (…)

Na zakręcie policzyliśmy wagony. Było ich sześćdziesiąt, a więc w naszym transporcie wieziono ponad pięć tysięcy ludzi.

Jechaliśmy cały miesiąc.

W DRODZE DO SPECPOSIOŁKA

Wyładowano nas na stacji Kotłas i wpędzono do wielkiej szopy. W ogromnej ciasnocie i zimnie byliśmy tam dwa dni. Przez ten czas zgromadzono większa liczbę sań, na które załadowano nas. (…) Jechaliśmy w jednej z pierwszych grup, bez żadnego zbrojnego konwoju. Uważano, że nikt nie odważy się próbować ucieczki. (…)

Nocowaliśmy na leśnych polanach przy ogniskach lub w napotykanych wioskach. Miejscowa ludność przyjmowała nas życzliwie, dzieląc się żywnością, której sama miała niewiele. Pod dwóch tygodniach stanęliśmy na miejscu zesłania: posiołek Talec (!), rejon wierchnietojemski, obwód archangielski.

Obwód archangielski

NA ZESŁANIU
1940-1941

Były tam na dużej polanie wielkie baraki z nieociosanych pni sosnowych. Stały na słupach pół metra nad ziemią. Szpary pomiędzy pniami były uszczelnione mchem. Każda rodzina dostała jedną izbę. Były w niej prycze i piece, więc po morderczej podróży byliśmy tak zadowoleni, jakbyśmy dostali luksusowe pokoje w pierwszorzędnym hotelu.

Mężczyźni i starsi chłopcy zostali wkrótce zatrudnieni przy wyrębie lasu i spławianiu drzewa Dwiną do Archangielska. Prace te wykonywali w odległości kilkudziesięciu kilometrów od posiołka. Pracowali ciężko, a zarabiali bardzo mało. Obowiązkiem kobiet i starszych dziewcząt było przygotowanie drewna opałowego. Cięły także łozę, którą sprzedawano w punkcie skupu na pokarm dla kóz i miotełki do ruskich łaźni.

Może jakoś urządzilibyśmy sobie tam życie, gdyby nie głód. Nasze zapasy kończyły się. Dostawaliśmy wprawdzie po kawałku czarnego chleba i coś, co nazywano zupą. Było tego zbyt mało, aby żyć w tym klimacie. Sytuacja nieco poprawiła się, kiedy mężczyźni otrzymali pierwsze wynagrodzenie.

Zorganizowano wtedy stołówkę z polska obsługą. Mama wymieniła trochę rzeczy w pobliskim posiołku na mleko i tłuszcz. W lecie otrzymaliśmy kilka paczek żywnościowych od dziadka i innych krewnych oraz jedną paczkę od sąsiada – Ukraińca.

Ludzie z sąsiedniego posiołka powiedzieli, że mieliśmy więcej szczęścia od nich, bo przed dziewięcioma laty przywieziono ich z Białorusi w połowie zimy i wyładowano z sań wprost w lesie.

W pierwszych miesiącach pobytu „na posiołku” zmarło kilkoro ludzi. Szczególnie utkwiła mi w pamięci śmierć kochanej siostry i starszego bardzo sympatycznego pana. Uciekł on z córką przed Niemcami na Wołyń z Warszawy. Obydwoje zostali zesłani.

WOJNA NIEMIECKO-RADZIECKA
czerwiec 1941

W lecie dowiedzieliśmy się, że Niemcy napadli na Związek Radziecki. Dorosłych ogarnęło wielkie podniecenie – ta wojna musi zmienić coś i w naszym życiu – mówili. Na razie były tylko zmiany na gorsze. Przestały nadchodzić paczki z żywnością, bo nasi krewni znaleźli się po drugiej stronie linii frontu. Trudniej też było kupić coś do jedzenia w sklepie i u sąsiadów – Białorusinów.

Obwód archangielski - Uzbekistan

AMNESTIA
sierpień - wrzesień 1941

Pod koniec lata komendant obydwu posiołków oznajmił nam, że jesteśmy wolni i możemy przenieść się do Uzbekistanu. Możemy to zrobić tylko na własną rękę. Nikt nam w tym nie pomoże.

Szanse na przeżycie następnych zim na Syberii były bardzo nikłe, bo zdobyć jakąkolwiek żywność było coraz trudniej. Więc ojciec jako jeden z pierwszych podjął decyzję o wyjeździe.

Śnieg zasypał już drogi, gdy załadowaliśmy na sanki resztkę naszego dobytku i swoje najmłodszych dzieci. Ciągnęli je rodzice. Z kilkoma innymi rodzinami ruszyliśmy w nową wędrówkę. Było to 5 września 1941.

W DRODZE NA POŁUDNIE

Znów nocowaliśmy na śniegu przy ogniskach albo w opuszczonych chatach. Szlak znaczyliśmy rzeczami wyrzucanymi z sanek. W pierwszym rzędzie wyrzuciliśmy książki. Kiedy rodzice zupełnie opadli z sił, wyrzuciliśmy nawet pół worka ziemniaków. Ogromnie zmęczeni doszliśmy do Wierchotojmy nad Dwinę. Na szczęście zdążyliśmy na ostatni przedzimowy rejs małego statku płynącego w górę rzeki – do Kotłasu. W Kotłasie czekaliśmy kilka dni na pociąg jadący na południe. Wreszcie ruszyliśmy pociągiem towarowym w dalszą drogę zubożeni o trochę rzeczy wymienionych na żywność.

Przesiadaliśmy się wielokrotnie. Czasami musieliśmy czekać po kilka dni na możliwość dalszej jazdy. Głodowaliśmy. W pobliży Uralu umarła z wycieńczenia sześcioletnia siostra. Zanieśliśmy ją do kostnicy przy cmentarzu w mieście, którego nazwy nie pamiętam. Jakiś człowiek obiecał ojcu, że ją pochowa. My musieliśmy szybko wracać na statek, bo kierownik pociągu zapowiedział, że nie będzie mógł na nas długo czekać.

Im bliżej byliśmy Uzbekistanu, tym więcej spotykaliśmy Polaków. Łączyliśmy się w duże grupy. Wszyscy byli w stanie skrajnego wyczerpania. Niektórzy umierali pod płotem w obcym mieście, wśród obcych ludzi. Widziałam ludzi siedzących pod ścianami budynków stacji kolejowych i nie mających sił, aby podnieść się i wepchnąć do przepełnionego pociągu, którym inni jechali do Taszkientu – miasta chleba.

Razem z gromadami polskich dzieci próbowałam żebrać o jedzenie, narażając się na to, że pociąg odjedzie z moją rodziną. Ludzie nie mieli czym się z nami dzielić. Cały kraj głodował. (…) Doprowadzeni głodem do rozpaczy ludzie stawali się niebezpieczni: kradli i grabili. Dlatego też coraz więcej drzwi zamykano przed nami.

Uzbekistan

TASZKIENT
1941

W połowie grudnia, po ponad trzech miesiącach podróży dojechaliśmy do Taszkientu. Tam wydzielono nam trochę żywności i skierowano do pracy w uzbeckim kołchozie. Znowu musieliśmy przejść kilkadziesiąt kilometrów na piechotę. (…) Zatrudniono nas przy różnych pracach. Nie dostawaliśmy żadnego wynagrodzenia i żadnej żywności. Obiecywano wypłacić wszystko za kilka miesięcy – po zakończeniu roku gospodarczego.

POGRZEB BRATA

W ostatnich dniach podróży mój braciszek osłabł tak bardzo, że rodzice musieli go nieść. W kilka dni po zamieszkaniu w kołchozie – zmarł. Desek na trumnę nie można było nigdzie dostać. Pochowano go po uzbecku: zawinięty w płachtę, po złożeniu w grobie, został przykryty gałęziami, kolczastymi krzewami i zasypany ziemią. Uzbecy nie pozwolili pochować go na swoim cmentarzu wśród muzułmanów, ale kobiety uzbeckie wzięły udział w pogrzebie i płakały tak, jakby żegnały swego krewnego.

CHOROBA MATKI

Zachorowała również mama. Przez kilka tygodni leżała bezwładnie w przydzielonej nam lepiance. Żyliśmy tylko dlatego, że kobiety uzbeckie litowały się nad nami i dawały trochę mleka i placków jęczmiennych. Zeszliśmy na dno nędzy i rozpaczy. Chyba tylko dzięki olbrzymiej sile woli mama wyszła z tej choroby. Przecież miała jeszcze córki, które tak bardzo jej potrzebowały.

PRACA W KOŁCHOZIE

Zostaliśmy przeniesieni do innego kołchozu, gdzie rodziców zatrudniono w świniarni. Uzbecy jako muzułmanie brzydzili się świniami. Przymuszono więc ich do tej hodowli, bo wojsko potrzebowało mięsa i tłuszczu. Byli więc bardzo zadowoleni, że znalazł się ktoś, kto chciał i umiał zająć się tuczeniem świń. Żadnej żywności nadal nie otrzymywaliśmy. Mama podkradała świniom otręby, buraki i maślankę. Gotowaliśmy także lebiodę i jakoś żyliśmy. W marcu ojciec zgłosił się do formującego polskiego wojska. W kilka tygodni później znów zaczął się głód. Świnie zostały odstawione do rzeźni. Nowych prosiąt nie sprowadzono. Były całe tygodnie, kiedy jadłyśmy jedynie owoce morwy.

DOM DZIECKA

Mama podjęła desperacką decyzję. Oddała mnie i moją młodsza siostrę do polskiego sierocińca w Paj Ariku. Tam nie groziła już nam śmierć głodowa. Została wiec sama, z nasza najstarszą siostrą. W sierocińcu też nie jadłyśmy do syta. Na co dzień dostawaliśmy skąpe porcje czarnego chleba i jakąś zupę. W niedzielę był chleb biały. Wówczas kładłyśmy go na kromki czarnego chleba i wydawało się nam, że jemy wędlinę. Sądzę, że przyczyna naszego skromnego wyżywienia w sierocińcu tkwiła w rękach człowieka, który w Paj Ariku był z ramienia Konsulatu Polskiego pełnomocnikiem do spraw opieki nad sierocińcami i rodzinami polskich żołnierzy.

Morze Kaspijskie

WYJAZD Z ZSRR

Wkrótce rozpoczął się trzeci etap naszej tułaczki. Sierociniec przewieziono do Krasnowodzka nad Morzem Kaspijskim i załadowano na statek. Tam żywności było pod dostatkiem. Karmiono nas jednak ostrożnie, bo byliśmy zbyt wycieńczeni. Pamiętam umierające dzieci. Zaszywano je w prześcieradła i zsuwano po desce do wody.

Persja

IRAN
1942

Na ląd zeszliśmy w Pahlewi w Persji. Wykąpano nas i ostrzyżono. Poddano różnym szczepieniom i ubrano. Stare ubrania spalono. Mieszkaliśmy pod namiotami. Było ciepło. Dużo dobrego jedzenia i owoców – daktyli, fig, ananasów i innych.

Jakaż była ogromna radość, kiedy w obozie odnalazły nas z mama z siostrą. Z radością mieszał się smutek. Przed wyjazdem ze Związku Radzieckiego mama z siostrą odwiedziły ojca. Był on w szpitalu wojskowym w stanie bardzo ciężkim. Później dowiedziałyśmy się, że został przekazany do szpitala radzieckiego w Kermine. Więcej go nie widzieliśmy.

Persja - Kenia

W DRODZE DO AFRYKI
1942/1943

Nasza grupa licząca kilkaset osób została skierowana przez Teheran do Karaczi w Pakistanie. Po sześciotygodniowej kwarantannie wsiedliśmy na duży statek pasażerski i popłynęliśmy do Afryki. Wylądowaliśmy w Mombassie, w Kenii, wówczas kolonii angielskiej. Po krótkim pobycie pojechaliśmy do Nairobi. Tam Anglicy urządzili nam wspaniałe przyjęcie. Grano hymny angielski i polski. Goszczono nas.

Polskie osiedle Koja (Uganda)

AFRYKA
1943-1945

Niebawem wsiedliśmy do pociągu i w bardzo dobrych warunkach rozpoczęliśmy dosyć długą podróż. Wreszcie mogliśmy zachwycać się widokami z okien pociągu, a naprawdę było co oglądać. W pobliżu torów widzieliśmy stada słoni, żyrafy, wielkie stada zebr i antylop gnu, a nawet odpoczywające w cieniu lwy. Wśród wysokiej trawy niekiedy połyskiwały rozlewiska wodne, nad którymi unosiły się tysiące ptaków. Rosnące z rzadka drzewa wydawały się nam ogromne. Widzieliśmy też wysokie góry wznoszące się samotnie.

Po dwóch czy trzech dniach przesiedliśmy się na ciężarówki. Przejechaliśmy kilkadziesiąt kilometrów i byliśmy u celu podróży. Zastaliśmy tam kilkanaście obszernych lepianek zamieszkałych przez wcześniej przybyłych Polaków. Oznajmiono nam, że jest to polskie osiedle Koja nad Jeziorem Wiktorii w odległości około 60 km od stolicy Ugandy – Kampali w Afryce Równikowej – Wschodniej.

Po nas przybyły następne grupy i po krótkim czasie osiedle liczyło dwa i pół tysiąca mieszkańców – w zasadzie kobiet i dzieci. Niektóry spodziewali się lepszych warunków, ale nikt nie narzekał. Utworzone zostały brygady budowalne i wkrótce każda rodzina mieszkała we własnej izbie. Miała też własny ogródek, w którym rosły: maniok, orzeszki ziemne, ananasy itp.

Czasami z dachu, który był zarazem sufitem, spadał na stół lub podłogę jakiś kolorowy wąż. Niekiedy nocą dzikie zwierzęta urządzały harce nad naszymi głowami. To nas nie zrażało. Czuliśmy się wreszcie bezpieczni i wolni od troski o jutro. Na nasze skołatane, okaleczone dusze spływał spokój.

SZKOŁA
1943-1945

Chodziłyśmy do szkoły przerabiając po dwie klasy w ciągu roku szkolnego. Wśród mieszkanek osiedla była spora grupa nauczycielek szkół powszechnych i średnich. Utworzono więc także gimnazjum, do którego później uczęszczałam. Pełna nazwa gimnazjum: Koedukacyjne Gimnazjum Ogólnokształcące w Koja – Uganda – Afryka Wschodnia.

1943-1945

Domki były dwuizbowymi lepiankami krytymi trawą słoniową. Służyły one przeważnie dwóm rodzinom. W późniejszym czasie, dla zabezpieczenia się przed niepożądanymi „gośćmi” robiliśmy sufity z gęstej, mocnej siatki. Ogródki urządzane były na zwietrzałej lawie. Z domkami sąsiadowały kopce termitów i olbrzymie baobaby.

Przypuszczam, że Anglików stać było na oddanie na gotowego, wybudowanego przez Murzynów osiedla i pełne zaopatrzenie nas w żywność, ubranie i inne rzeczy. Ktoś jednak mądrze pomyślał, że kobietom w osiedlu potrzebna była praca dająca zapomnienie przeżytego piekła.

Zakończenie wojny świętowaliśmy radośnie. Wtedy też po raz pierwszy zadałyśmy sobie pytanie: Co będziemy robiły dalej? Radio ostrzegało przed powrotem do kraju. Przedstawiano nam Polskę jako (prawie) jeszcze jedną republikę radziecką, w której ludzie mordują się nawzajem i ograbiają. Mówiono, że Polacy znowu zsyłani są na Syberię. Jako miejsce zesłania podawano Workutę.

źródło:

Oprac. na podstawie wspomnień przechowywanych w Archiwum Ośrodka KARTA: sygn. AW/II/1625 Aldona Piaścińska, Moja wojenna tułaczka.