Krasnojarski Kraj we wspomnieniach deportowanych
Obywatele polscy deportowani w Krasnojarskim Kraju
1940-1941
W drodze na zesłanie
Pierwszym przystankiem dla pociągu był Lwów, gdzie nikogo z rodaków nie dopuszczono do transportu. Dostarczono nam herbatę z urzędu. Na małym piecyku mieścił się tylko jeden garnek. Naszymi zapasami żywności dzieliliśmy się z towarzyszami niedoli, którzy nie mieli co jeść. (...) Na polskich terenach nasi kolejarze dawali nam otuchy mówiąc: “nie martwcie się, my za 3 miesiące przyjedziemy po was do granicy”. Mieliśmy taką nadzieję i ta wiara ratowała nas przed absolutnym załamaniem psychicznym.
Dobrze zapamiętałam sobie głośny ludzki płacz i lament oraz głośno odmawiane modlitwy. Do wagonów wpędzano wygnańców bardzo brutalnie. Do naszego wagonu wtoczono około czterdziestu osób. Rozmieszczono tych ludzi na czterech półkach po obu stronach wagonu. Na środku stał żelazny piec (koza), a obok dziura w podłodze – toaleta (...). Ludzi zwożono z okolicy przez całe dwa dni i dwie noce i upychano w wagonach. Wkrótce przy wagonach pojawili się ludzie ze wsi, rodziny i znajomi przynosili żywność, mleko dla dzieci i jakąś odzież. Nas odnalazła ciocia zakonnica i podała nam sporo pożytecznych rzeczy, np. dużą, wełnianą chustę, która nam służyła przez całą podróż i potem przez jakiś czas. (…) Na trzeci dzień wagony pozamykano, zaryglowano od zewnątrz tak, aby nikt z nas nie mógł zbiec. Pociąg ruszył wioząc nas w kierunku granicy polsko – rosyjskiej. Ludzie nie wiedzieli, dokąd nas wiozą, ale krążyły pogłoski, że na Sybir.
Na stacji w Dźwiniaczu stał już przygotowany dla zesłańców na Sybir specjalny transport - eszelon. Był to transport składający się z około 60 wagonów towarowych. Wagony te były tak przygotowane do transportu ludzi, że na środku wagonu stał piecyk żelazny, a od niego prosto do góry wychodziła rura blaszana odprowadzająca spaliny ponad dach wagonu. Pozostałą część wagonu z przodu i z tyłu stanowiły dwu piętrowe prycze, na których siedzieliśmy i spaliśmy przez cały czas podróży na Sybir. Okna w tych wagonach były pozabijane deskami ażeby ludzie nie widzieli, gdzie i w jakim kierunku Sowieci nas wywożą. Obok takiej pryczy przy ścianie bocznej wagonu był wycięty otwór w podłodze i po osłonięciu parawanem z prześcieradła lub koca - służyło zesłańcom za toaletę. Drzwi takich wagonów były zaryglowane od zewnątrz i strzeżone przez uzbrojonych z osadzonymi na karabinach bagnetami żołdaków sowieckich. Na wyznaczonych stacjach otrzymywaliśmy wodę oraz kaszę jaglaną okraszoną olejem.
Załadowano nas do przygotowanych już wcześniej i podstawionych na bocznicę wagonów towarowych służących do przewozu bydła. W każdym wagonie po obu stronach były wykonane z desek górne i dolne prycze, takie szerokie półki mieszczące ludzi i ich bagaż. Na środku stał żelazny piecyk z rurą do sufitu oraz wiadro z węglem. Po jednej stronie blisko drzwi wycięty był w podłodze otwór przeznaczony na “ubikację”, niczym nie osłonięty. Nie było wody ani żadnego światła. Małe otwory okiennie wszystkie były zabite deskami i zakratowane. Również zasuwane szerokie drzwi z jednej strony wagonu były zabite.
Teraz jedziemy już trzeci dzień. W Kopyczyńcach przeładowano nas do ruskich wagonów. Gdy ryknęła ta ich maszyna, serce moje przeszył taki straszny ból i strach przed nieznanym.
Na Uralu, gdy pociąg zwolnił, gromadka obszarpanych, wynędzniałych i głodnych dzieci podbiegła prosząc o chleb. Czasem ktoś rzucił kromkę na śnieg. Chleb ten wyrywano sobie z rąk. Widok ten wpływał na nas zbyt przygnębiająco. Warunki urągające minimalnym potrzebom istoty ludzkiej dłużyły się w nieskończoność. Co dzień modlitwy i pieśni nabożne płynęły przerywane bolesnym łkaniem. Marzyliśmy o ciepłym kącie i kąpieli.
Jechaliśmy dniami i nocami po trzy, cztery doby bez przystanku. Na większych stacjach pod bardzo ścisłym nadzorem wypuszczano po kilku mężczyzn z każdego wagonu po wiadra z wodą i czasem jakąś zupę oraz ciężki czarny chleb. Pamiętam, że przez cały czas podróży zupa była jednakowa – pęczak z rozgotowanymi rybimi łbami bez soli. Najbardziej cierpiały dzieci, dla których nie było mleka ani podstawowych środków i warunków higienicznych, w wagonie było bardzo zimno, sufit i ściany pokryte były grubą warstwą szronu oraz lodu, zaś przez szczeliny straszliwie wiało. Wkrótce wybuchła epidemia, biegunka, która nas również nie ominęła. W wagonie, którym jechaliśmy zmarł starszy człowiek i małe dziecko. Tak jechaliśmy razem przez kilka dnia, aż na którymś postoju zabrali zwłoki.
Podróż trwała cały miesiąc. Do Krasnojarska nad Jenisejem przywieźli nas ósmego lub dziewiątego marca i zaraz wszystkich „skazańców” całego transportu zagonili do jednej sali. Dano nam jakiś nędzny przydział czarnego chleba, wrzątku, a dla dzieci trochę mleka. Na następny dzień podjechały tzw. podwody i grupami po kilka sań rozpoczęto rozwożenie do miejsc przeznaczenia. Naszą rodzinę i kilka innych rodzin wieziono pięć dni, z przerwami na noclegi, po wodach zamarzniętego Jeniseju. Nasza odzież i obuwie nie były odpowiednie na takie warunki, więc żeby nie zamarznąć dorośli cały czas biegli za saniami, a dzieci okrywali tym, co mieli na saniach.
Byliśmy w łaźni. Po 20 dniach podróży pozwolono nam się umyć. W wagonie nie ma przecież warunków ani na tyle wody. Żeby było dziwniej, gdy kąpały się kobiety - pilnowali mężczyźni, mężczyzn zaś pilnowały kobiety. (…) Kąpiel nie poprawiła humorów. Zaraz po powrocie z łaźni zawrzała piekielna kłótnia. Mama znowu skręca się z bólu, dzieci płaczą, ciemno, ponuro. Gdy wreszcie w nocy umilkła kłótnia, przez gwar stacji przebija się jakaś smutna melodia grana na skrzypcach.
Jest bardzo upalne lato, ciągle chce się pić, odczuwalny brak wody. Pociąg zatrzymuje się rzadko, tylko dla uzupełnienia wody i paliwa. Pamiętam, jak na jakiejś stacji podbiegły do nas głodne i obdarte dzieci. Proszą chleba. Dajemy im resztki chleba za wodę, którą podają nam w dzbankach. Spuszczamy je na sznurkach przez zakratowane okna i to wtedy, kiedy nie widzą tego żołnierze. Pragnienie ogromne, ośmielam się więc i proszę żołnierza o wodę. Nauczono mnie “towariszcz dajtie wody” (towarzyszu dajcie wody). Żołnierz poklepuje ręką pistolet i odpowiada “Ja swiniom nie towariszcz” (ja świniom nie towarzysz).
Życie na zesłaniu
15 marca przyjechaliśmy na miejsce przeznaczenia. Był to posiołok Popereczka nad rzeczką Czeremoszą. Wokół ogromna tajga, bezkresne, sosnowe lasy i mała polanka, na której stały trzy drewniane stare baraki. Enkawudziści „bardzo zapraszali” nas do wejścia mówiąc „eto wasz dom na wsiegda” [to wasz dom na zawsze – red.], chodziło im o to, ażeby nas jeszcze bardziej przygnębić. Udręczeni ludzie bardzo rozpaczali i modlili się – był to jeden wielki, zbiorowy szloch.
Miejscowa ludność bardzo nam współczuła, ponieważ ich spotkał ten sam los 20 lat przed nami. Wywłaszczeni z własności byli tam zesłani i porzuceni w tajdze na śniegu, gdzie nie było baraku ani żadnego domu. (…) którzy przeżyli wybudowali sobie domki drewniane, tworząc osadę. Opowiadali nam to wszystko przez łzy. Młodzież miejscowa przychodziła codziennie do naszego baraku, będąc spragniona wiadomości i kontaktów ze światem, zupełnie dla nich obcych.
No więc od zachodu odgradza nas ogromna rzeka Angara i niekończące się bagna, nie do przebycia w lecie. Pocztę i prowianty w okresie lata przewozi się samolotem. Do stacji kolejowej jest ok. 800 km. Większe przewozy robi się zimą, gdy Angara jest zamarznięta. Na tej rzece jest prawdopodobnie tylko jeden prom na przestrzeni kilkuset kilometrów. Dlatego też Ruscy nas tak na każdym kroku nie pilnują, bo wiedzą, że tajga jest doskonałym więzieniem.
W barakach nie było żadnych przegród ani wygód. Po bokach stały drewniane, gołe prycze po jednej lub dwie razem dla każdej rodziny. Poszczególne kwatery między rodzinami przegrodzono skrzyniami z wiekiem na cały dobytek. Nad pryczami wisiały półki. Na przeciwległych końcach baraku ustawiono żelazne piecyki, które miały służyć do ogrzewania i gotowania strawy. Aby uzyskać wodę należało topić śnieg, gdyż zimą rzeka była zamarznięta.
Baraki zbudowane były z grubych okrągłych bali w kształcie prostokąta. Do baraku wchodziło się przez jedne z dwóch drzwi (…). Okna były pojedyncze, pokryte grubą warstwą szronu, głównie zaś lodu. Przez te okienka z trudem sączyło się światło dzienne. W baraku, jak się potem okazało, nawet w okresie lata panował półmrok, bowiem wzdłuż obu ścian baraku zbudowane były dwupiętrowe prycze, które bardzo skutecznie zasłaniały dostęp światła. Między pryczami było przejście-korytarz około dwumetrowej szerokości. Dokładnie pośrodku tego przejścia i dokładnie pośrodku baraku na dość wysokiej podmurówce stał żeliwny, duży prostokątny piec, zwykle rozgrzany do białości. Obok pieca leżała sterta sosnowych, półmetrowej długości polan. Drugi piec znajdował się w niedużej, nie przekraczającej 15-16 metrów kwadratowych przybudówce.
Zakwaterowano nas w jakiejś dużej izbie, na środku stoi piec, a spać mamy pokotem na podłodze. Razem z nami jest tu 15 rodzin. Mama uprosiła komendanta, aby, ze względu na to, że jest chora umieszczono nas w mniejszej izbie z łóżkami. Tzn. łóżka są trzy a ulokowano tu jeszcze dwie rodziny, tak że jest nas jedenaścioro: Iskrzak - 4 osoby, Celny - 4 osoby, no i my troje. Kobiety śpią na łóżkach, mężczyźni na podłodze.
Komendant NKWD obiecał nam jutro rano dostawę żywności i zaliczkę pieniężną.
Dostaliśmy kaszę, mąkę, słoninę, chleb, cukier i po 20 rubli. Przywieziono kamerę dezynfekcyjną do odzieży. Wraz z młodym lekarzem przeprowadzam dezynfekcję. Trochę jest kłopotu, bo ludzie boją się oddawać odzież, że się spali. Musimy wprost zmuszać każdego, aby zaniósł swoją odzież do kamery i powiesił na wieszakach. Na pierwszy ogień ja zaniosłam nasze łachy, aby udowodnić, że się nie spali. Naturalnie nie spaliły się, ale mało to pomogło. Dalej trzeba było przekonywać. Ta dezynfekcja jest strasznie potrzebna, bo wszy się rozmnożyły tak, że już trudno wytrzymać. Siedzę więc koło kamery, nadzoruję temperaturę i czas dezynfekcji i spoglądam na nasze “osiedle” - 3 baraki zagubione w tajdze. Chociaż jest już połowa marca, wiosny ani śladu - dookoła leży głęboki śnieg i mróz porządnie szczypie.
Po kilku dniach przyjeżdżają przewodniczący okolicznych kołchozów, wybierają do pracy rodziny, gdzie są dorośli. Kobiet z dziećmi nie chcą. Wygląda to jak targ niewolników. (…)
Odległości olbrzymie. Kołchoz od kołchozu oddalony, 30-40-50 km w górach Sajanach. Wieś, do której przyjechaliśmy, leży w przepięknie położonej dolinie rzeki Jerby, dopływu Jeniseju. Przewodniczący kołchozu daje nam drewniany barak, gdzie są 2 izby i kuchnia i umieszcza tam 6 rodzin polskich. Nie ma mebli, śpimy na podłodze. Nocą okropna ilość karaluchów, po raz pierwszy je widzę. Boimy się. Nasze Matki modlą się, płaczą, rozpacz ogromna.
Jest to duże osiedle i nazywa się Kirowski Pryisk, lub Pryisk im. Kirowa.
Przejeżdżaliśmy koło elektrowni i koło dragi. Jest tu szkoła 10-latka i szkoła mechaniczna, świetlica, stołówka, sklep, szpital. (...) Umieszczono nas w drewnianych barakach po 3 rodziny w jednej, niewielkiej izbie bez sprzętów. Jest tylko piec. (...) Wszyscy jesteśmy pod nadzorem NKWD. Komendant jest wielki, gruby i nieprzyjemny w obejściu. Wygląda na Ukraińca.
Mimo tych wszystkich utrudnień jest nam Polakom w Bolszej Jerbie lepiej, bo jesteśmy wśród życzliwych nam ludzi Rosjan i tubylczych Chakasów. Inni Polacy trafili przecież do tajgi i tundry na daleką północ, gdzie jest wieczna zmarzlina, gdzie nie można posadzić warzyw i ziemniaków.
Już na drugi dzień wszystkich dorosłych łącznie z młodzieżą powyżej szesnastego roku życia zagoniono do pracy w tajdze. Przedtem jednak rozdano narzędzia tj. piły, siekiery oraz kufajki. Rozdano również kartki na chleb – 0,5 kg dla pracujących i 0,25 kg dla niepracujących. Po chleb i trochę jakieś zupy trzeba było chodzić codziennie – przez tajgę – do stołówki oddalonej o jakieś 3 kilometry. Poza tym nie było nic oprócz łez, powietrza i silnego mrozu.
Jedyna praca jaka tu była, to tylko praca w lesie. Rodzice musieli tu ciężko pracować przy ścince drzew a te w tajdze były bardzo grube. Ścinka drzew odbywała się piłami ręcznymi, które wiadomo szybko się tępiły. Taką tępą piłę ojciec sam musiał sobie naostrzyć bo inaczej nie wykonałby swojej normy. Następnie drzewa te po ścięciu rodzice obcinali z gałęzi a pniaki karczowali. Gotowe kloce drzew Rosjanie wywozili traktorami z lasu, a potem spławiali luzem lub wiązane w tratwach do tartaków.
Czas jest tu podzielony na pięciodniówki robocze i jeden, szósty dzień jest wolny, nazywa się “wychodny”.
Po pewnym czasie mój ojciec i siostra oraz inne brygady zostały wysłane w głąb tajgi do pracy w odległości 18 km od domu. Był tam jeden barak, a pracowali od rana do wieczora. Po tak ciężkiej pracy musieli sobie sami gotować jakąś zupę i herbatę bez cukru z łodyg czarnej porzeczki lub maliny.
Była wypłata. Ja dostałam 15 rubli, a tato tylko 8. A przecież to bardzo uczciwy i pracowity człowiek. Jest silny i mógłby zarobić więcej, ale dziesiętnik źle obliczył jego pracę.
Strasznie biedujemy, nie wystarcza nam na wykupienie przydziałów. Mama już nawet pożyczyła od kogoś 10 rubli.
Nadal pracujemy w lesie. Las jest teraz gęsty, sosnowy. Drzewa piękne, grube, wysokie. Tak bardzo boimy się zrzynania. Ciągle nam się zdaje, że nas przywali.
Kto nie wykonywał normy pracy, zmniejszano mu przydział chleba przy i tak głodowej racji normalnego przydziały 60 dkg dziennie dla pracującego.
Często nie było co włożyć do garnka. Gotowaliśmy liche zupki z ziemniaków i kaszy jaglanej, owsianej lub innej, co się dostało, znalazło lub ukradło. Od święta przydzielano, zwłaszcza za dobrą pracę, mięso wołowe lub baraninę. Tłuszcze należały do rzadkości.Gotowaliśmy nawet całe ziarno pszenicy, ale częściej tłukło się je na kaszę lub grubą mąkę w małym moździerzu, czyli żelaznej stępce. Tłukliśmy też suszony słodki głóg oraz cierpką czeremchę.
Trudne życie jest najlepszą szkołą. Kiedy Aldonka zobaczyła przez okno, że lekarka robi obchód natychmiast kładła się do łóżka i bardzo głośno płakała i jęczała. Pani doktor po obejrzeniu chorej przepisywała cukier. Co wieczór lekarka i żołnierze w mundurach obchodzili posiołek.
Wkrótce po przyjeździe do tajgi okazało się, że nasza mama spodziewa się dziecka, a rozwiązanie przewidziane jest na wrzesień. W innych warunkach na pewno cieszyłaby się z powiększenia rodziny, ale tam w tej nędzy i głodzie była zrozpaczona. (...) We wrześniu mama udała się do najbliższego, jedynego zresztą w okolicy szpitala żeby urodzić dziecko. Szpital był na przeciwnym brzegu Jeniseju, przez który trzeba się było przeprawiać małą łódką wiosłową. Przewoźnikiem był brodaty staruszek, łódka bardzo małą, rzeką płynęła piętrząca się kra. Mama przeżegnała się, wsiadła do łódki i tak wyruszyła do szpitala. Okazało się, że “dieduszka” z wielką wprawą manewrował pomiędzy bryłami lodu i tak szczęśliwie dopłynęli na drugi brzeg. Droga powrotna z maleńką córeczką na rękach była o tyle łatwiejsza, że po trzech tygodniach pobytu w szpitalu mam szła pieszo po zamarzniętym już Jeniseju. Po powrocie do baraku i do nas mama bardzo źle się czuła, była osłabiona i nie miała pokarmu dla maleństwa. Kobiety z baraku pomagał jak mogły, ale same nic nie miały. Dzieciątko płakało przez pięć tygodni i zmarło z głodu, przedtem jednak jedna z naszych kobiet ochrzciła dziecko z wody nadając jej imię Maria.
Tato ma teraz bardzo złego zwierzchnika. Jest to Żyd, nazywa się Janikin. Zły, nieprzystępny, bałaganiarz. Niewłaściwie szacuje wykonaną pracę i każdego stara się oszukać. Dzięki niemu tatowa wypłata wyniosła tylko 20 rubli, podczas gdy ja dostałam 60.
Zapanował straszliwy głód, ludzie zaczęli chorować na różne choroby. Wybuchały epidemie takie jak czerwonka, malaria, tyfus, szkorbut, kurza ślepota i wiele innych spowodowanych niedożywieniem i brakiem warunków higienicznych. Bardzo rozpowszechnioną choroba był świerzb, a jedynym dla nas dostępnym lekiem na tę chorobę był dziegieć – smar do wozów. Pracujący w tajdze ludzie przez całą wiosnę i lato również smarowali dzieciom twarz i ręce. Chronił on przed chmarami drobnych muszek, które bardzo gryzły.
Latem, które trwało 3 miesiące, uciekliśmy wszyscy na strych przed pluskwami. Pierwszą noc dobrze spaliśmy, ale już następnej nocy pluskwy spadały nam z dachu na twarze. W dzień nękały nas chmury drobniutkich muszek, zaś po ugryzieniu, a raczej ukłuciu przez nie ciało nam bardzo puchło i to bolało.
Wraz z ociepleniem pojawiły się najpierw chmary komarów, które szczególnie dawały się we znaki kobietom. Cięły po obnażonych nogach, twarzach i rękach. Sadowiły się również na odzieży przekłuwając swoimi ryjkami tkaninę; wysysały bezlitośnie krew. Po prostu uniemożliwiały pracę na otwartym powietrzu. Ale gdy temperatura powietrza podniosła się do 20 stopni Celsjusza, pojawiła się jeszcze większa plaga tych terenów - były nią muszki, które wszystkie żywe i poruszające się istoty atakowały setkami tysięcy. Wlatywały do nosa, do ust, wciskały się za cholewy butów. Załatwianie potrzeby fizjologicznej, w tajdze, na łące, nad biegiem rzeki stawało się w tej sytuacji praktycznie niemożliwe. Równocześnie z muszkami pojawiły się chmary gzów i bąków, ukąszenia których można porównać do użądlenia pszczoły. Ale te bolesne ukąszenia komarów, muszek, a zwłaszcza bąków i gzów były po prostu pieszczotą w porównaniu ze swędzeniem ciała, które występowało później. Na ukąszenia komarów i muszek narażone były szczególnie kobiety, choćby z tego powodu, że nie miały one na ogół, osłoniętych nóg. Toteż po kilkunastu dniach, na skutek drapania się można było zobaczyć wiele polskich kobiet z ropiejącymi nogami, twarzami, nadgarstkami.
Rosły tu ogromne modrzewie a na ich pniach było dużo żywicy w postaci dużych narośli nawet wielkości pięści. Kawałek takiej żywicy brało się do ust i żuło przez pewien czas z której potem powstawała ciągnąca się guma. Taką gumę Rosjanie nazywają sierą i żują ją całymi godzinami. Nazywają ją też żewatielnaja rezina. W czasie żucia tej gumy słychać częste w ustach jej trzaskanie. Rosjanie mówili tam, że ten kto żuje tą żywicę, ma zdrowe i czyste zęby.
W lesie rośnie dziki czosnek, jest bogaty w witaminy i chroni przed szkorbutem. Wszyscy go jemy i całe osiedle śmierdzi czosnkiem.
Babcia została kucharką „na paszni” tj. w odległych polach gotowała posiłki dla brygad pracujących w sianokosy i żniwa, od wiosny do jesieni. Pobierała produkty żywnościowe, z których musiała się ściśle rozliczać. Z pomocnicą dziewczyną paliła ogniska, gotowała w kotłach zupę z mięsem i kaszę, wydawała robotnikom te posiłki. Starała się też o drzewo i wodę którą dowożono.
Począwszy od pierwszego września 1940 roku dzieciom polskim kazano iść do szkoły powszechnej. Na początku było bardzo trudno. Trzeba było bardzo szybko opanować język rosyjski i alfabet. Do tej szkoły chodziła nas spora gromadka dzieci.
Nie będę opisywać naszej wigilii, tu na obczyźnie. Nic nie mówiliśmy do siebie, bo słowa grzęzły w gardle, tylko łzy same ciekły.
Gdzieś w środku lata mama napisała do cioci Michaliny rozpaczliwy list o naszej sytuacji i błagała o jakąś pomoc, jeżeli nie materialną, to o modlitwę. Po pewnym czasie otrzymaliśmy wiadomość, od zakonnic, że 20 kg paczka żywnościowa jest już w drodze, a w kościołach odprawiane są Msze Święte w naszej intencji. Paczka szła do nas cztery miesiące błądziła po całym Krasnojarskim Kraju i dopiero zimą 1941 roku została przywieziona wprost do baraku cała i nieuszkodzona. Wiktuałami podzieliliśmy się z prawie wszystkimi głodnymi ludźmi w baraku i była ogólna radość w całym tym smutku.
Moja mama zostaje dojarką, doi 15 krów dwa razy dziennie. Robi to ręcznie, oprócz tego cała opieka nad tymi zwierzętami też należy do niej. Pracuje od rana do nocy. Dopiero po tygodniu dostaje pierwszy “pajok” (porcję) chleba po 200 g dziennie na dziecko i 400g dla siebie. Rosjanki pracujące z Mamą namawiają do kradzieży 1l mleka. Mama broni się, nigdy tego nie robiła, ale one mówią “Marusia zdieś jeśli nie sworujesz nie budiesz żyć, a u tebia rebionki” (Mario, tutaj, jeśli nie ukradniesz zginiesz, a ty masz dzieci). Argumenty przekonywujące mama przynosi więc 1l mleka.
Do pracy z mamą idzie również mój 9-letni brat. Pracuje w polu przy wypasie zwierząt za co otrzymuje 400 g chleba. Ja z młodszym bratem i małą siostra tylko po 200 g, bo w myśl zasady socjalistycznej “kto nie robotajet, ten nie jest”(kto nie pracuje ten nie je).
Pamiętam jak raz w Wielki Piątek poszłam z sąsiadką do jednej Rosjanki z prośbą o sprzedanie ziemniaków, nabyliśmy je po małym wiaderku, ale to w tajemnicy przed innymi, bo sama niewiele ich miała. Bardzo cieszyłam się, że na Wielkanoc mieliśmy zupę ziemniaczaną, to dopiero była uczta.
Jak na moje obecne warunki, wydarzyło mi się nieszczęście. Dałam do naprawy moje “buty”. Ponieważ były mokre, szewc wsadził je do pieca, żeby podsuszyć. Piec był za gorący i buty spaliły się. Ani szewc mi nie może zwrócić innych butów, ani ja nie mam ich skąd wziąć, bo po pierwsze nie mam pieniędzy, po drugie, nie ma żadnego obuwia w sklepie.
Rano poszłam na dyspozytornię w moich półbucikach z Polski. Dziesiętnik i komendant wyśmiali mnie i powiedzieli, że ich nie obchodzi, w czym pójdę do pracy. Wieczorem poszłam jeszcze do dyrektora przedsiębiorstwa i ten po długich targach kazał mi wydać nowe.
Bardzo dokuczliwym był również brak odzieży i obuwia, gdyż kupić nie było gdzie i za co, a władza zdradziecka nie przydzielała tych rzeczy. Jeżeli coś się podarło to trzeba było chodzić w łachmanach, bo i zreperować nie było czym.
Dotychczasowy kierownik Seminarow został przeniesiony do Siewierojanisejska. Bardzo go żałujemy, bo to był naprawdę dobry człowiek, bardzo litościwy dla Polaków i sprawiedliwy. Podlegli mu dziesiętnicy też musieli uczciwie wypełniać swoje obowiązki. Roboty były odbierane terminowo i dokładnie, a zarobki naliczane sprawiedliwie, nie tak jak u innych, gdzie przy obliczaniu panuje chaos, a dziesiętnicy starają się oszukać na każdym kroku.