Janina Kuropaś
Ur. 1915
Poza domem: 8 lat
Przebyte: 25 000 km
Kresy > Krasnojarski Kraj > Persja > Afryka
Wróciła do Polski w 1948 roku
Razem z nią deportowani zostali: mąż Władysław, szwagier Jan. Na deportacji urodziła córkę Emilię.
Zabierali z domu nas Moskale, z Nowosiółek i innych kolonii, tzn. miejscowości zasiedlanych przez Polaków, którzy w latach dwudziestych wykupywali rozparcelowane duże majątki ziemskie.
Deportacja
10 lutego o świcie, 1940 roku zaczęto nas wywozić. My byliśmy małżeństwem bezdzietnym, pierwsze dziecko, córka Emilia urodziła się już w Ipimie [ZSRR] (…)
Z Nowosiółek w lutym zawożono nas do Medyki pod Przemyślem i tam ładowano do wagonów. W naszym wagonie były 42 osoby. Półki piętrowe, na środku piecyk, można było gotować – piec placki, ale na bocznych ściankach. Robili tak ci, którzy mieli mąkę. Jechaliśmy z Medyki do Kijowa 3 dni, tam dopiero pierwszy raz otworzyli drzwi i dali jedno wiadro wrzątku na cały wagon. (…)
Z Kijowa jechaliśmy przez Charków, Omsk, Tomsk do Krasnojarskiego Kraju (mański rejon, „sieło” Narwa, posiołek Ipima). W czasie jazdy transporty rozdzielały się: jeden transport zostawili gdzieś w Uralu, nasz w Krasjonarskim Kraju, inny pojechał aż do Irkucka. My do Krasnojarska jechaliśmy pociągiem, a dalej piechotą, tzn. mężczyźni na piechotę, a dzieci, kobiety i starcy saniami ciągnionymi przez jednego konia z drewnianym kabłąkiem. Dookoła pustka i śnieg. Po kilku dniach doszliśmy do Ipimy.
Krasnojarski Kraj
Jeden barak na 40 rodzin, w lesie, z przodu i z tyłu baraku drzwi, łóżka zbite z drzewa, nogi zbite na krzyż. Nie dla wszystkich wystarczyło miejsca, więc mój mąż Władzio i jego brat Jan musieli zbijać nam łóżka. Jan był sam, nie miał żony.
Później zbudowali domy dla tych, którzy dobrze sprawowali się w pracy. Dostawali pomieszczenia małe, ale lepiej było już niż w baraku wspólnym.
Jak tam przyjechaliśmy, zrobiono zebranie czy chcemy świętować w sobotę czy w niedzielę. Myśmy ustalili niedzielę, ale żadnych możliwości wyjazdu do kościoła nie było. Nie było również księdza.
Pracowałam w łaźni, mąż był koniuszym. Chleba dostawaliśmy 80 dkg dziennie na osobę, starcy 40 dkg. Na ten chleb był osobny domek, tzw. sklep, w którym ten chleb czekał na nas już od trzech miesięcy. To było jedno pomieszczenie, dookoła przy ścianach od podłogi aż do sufitu półki wypełnione zeschniętym chlebem. Nic poza tym. W osobnym baraku mieszkał milicjant. Ostrzegał, by nie uciekać, nie ma gdzie, dookoła pustka. (…)
Stosunek Rosjan do Polaków był niedobry. Traktowano nas jako wielkich panów, tzn. że my kułaki, że w Polsce nad biednymi się znęcaliśmy. (…)
Tam byli sami Polacy, później w kwietniu 1941 [!] przywieźli Żydów z różnych stron Polski, wielu ze Lwowa. Oni byli bogaci. Kiedy ich prowadzili, wyszłam popatrzeć: idą cztery panie „jednotorówką” [linią wąskotorową – red.], po której jeździła ciuchcia przewożąca drewno (…) i jedna z nich podchodzi do mnie i pyta: „Ty Polka?” „Polka”. „Czy tu można kupić gdzie kury?”. A ja mówię: „To pani się jeszcze dobrze powodzi, jak pani myśli jeszcze o kurze”. Daleko, w lesie, był jakiś taki mniejszy barak i tam ich zaprowadzili. Ale oni mieli złoto, dużo ubrania porządnego… Później zrobili dla wszystkich stołówkę (…) Żydzi chodzili do tej kuchni, do Rosjan, którzy tam pracowali i kupowali od nich kaszę, łój, oliwę: zamieniali za ubrania.
Ludzi umierało strasznie dużo, nie mieliśmy ich gdzie chować, bo cmentarzy tam nie było. Dopiero nasi ludzie odgrodzili barierami z drzewa jedno miejsce, żeby tam bydło się nie pasło, i tam chowaliśmy zmarłych. (…) Umierali na tyfus, na czerwonkę. Leży tam również młody 19-20-letni człowiek, który poszedł raz na drugą stronę rzeki. Przez rzekę była kładka przerzucona, a była to wiosna, roztopy, rzeka wezbrana i ten chłopak przechodząc kładką wpadł do wody i koniec. Ludzie przechodzili do seła [do wsi – red.], do Narwi, do tej wioski, bo tam była stołówka i można było sobie kupić coś do jedzenia.
Jeśli ktoś był dla nich, Ruskich, podejrzany, to odsyłali go dalej, na przesłuchanie, sąd lub więzienie. (…) była tam rodzina Agilaszków (…) zostało ich trzech braci, siostra i matka. Jeden z nich coś powiedział na rząd i wysłali go aż do Krasnojarska do więzienia. Siedział chyba z cztery miesiące, a wrócił dopiero, gdy ogłoszoną tę amnestię, że niby to jesteśmy wolni, a wracał taki jak cień. Jak szedł, to się przewracał. (…) Ludzi zamykali np. za to, że nie wyszedł do pracy przez trzy dni. Od razu pod sąd. Mnie też zamknęli, ale na miejscu. W baraku, gdzie było „naczalstwo”, była klatka, ogrodzona kratami, z małym zakratowanym okienkiem, w środku tylko prycza i pół metra przejścia od ściany. Siedziałam za to, że nie wyszłam do pracy. Ale tylko siedziałam dobę zdaje się.
Urodziłam córkę, 8 kwietnia 1941. Kiedy kończyła trzy miesiące, przysłali po mnie, abym stawiła się do kantora do milicjanta. Przyszłam z dzieckiem, a ten milicjant mówi, że „nada iść rabotac” [trzeba iść pracować – red.]. Co mam zrobić z dzieckiem – pytam. „Jest tu jasle, tam go daj”. Jasle to takie przedszkole już zorganizowane w Ipimie. I tak się stało.
Dostowierenie. Każdy z nas miał zaświadczenie, dokument tożsamości. To był kawałeczek papieru, gdzie wypisane były nasze dane. Z tym zaświadczeniem można było poruszać się, wyjeżdżać poza miejscowość. (…) Mieszkaliśmy już nie we wspólnym baraku, ale w osobnym, małym domku, wybudowanym naprędce, w jednym pomieszczeniu z rodziną Kasprzyków. Byli z Nowosiółek. Mój mąż dał nasze kartki i dokumenty Kasprzykowi, który miał kupić nam w sklepie chyba chleb, i te papiery mu wszystkie ukradli.
Kiedy dowiedzieliśmy się, że w Taszkiencie tworzy się polskie wojsko, ruszyliśmy tam. Z Ipimy jechaliśmy do Komarczagi. Tam byliśmy 2 albo 3 miesiące. Potem do Nowosybirska, Ałma-Aty i do Taszkientu. (…) Przeważnie jechaliśmy towarowymi wagonami, oczywiście kupując bilety. Z Taszkientu wróciliśmy do Ługowoj i tam, koło wojska polskiego siedzieliśmy na pastwisku aż do wyjazdu z Rosji. Męża nie wzięli do wojska, był inwalidą. Byliśmy tam przez trzy miesiące: kwiecień, maj, czerwiec i 22 czerwca wyjechaliśmy, w 1942 roku. (…) Przez te trzy miesiące nie dostawaliśmy od wojska jedzenia. Mąż mój był szewcem, naprawiał buty w małej kajutce, która służyła nam za mieszkanie (2,5 m x 2,5 m). 3 km od nas był bazar i w niedzielę Kazachy i Ruskie wywozili tam do sprzedania różne rzeczy: kto miał krowę, nosił mleko, czasem jajka, mąkę, kukurydziankę, cukier. Mąż za te buty kupował jedzenie. Za pieniądze nie można było kupić nic, tylko za rzeczy do ubrania.
Morze Kaspijskie
Z Ługowoj jechaliśmy przez tydzień do Krasnowodzka nad Morzem Kaspijskim, gdzie wsiedliśmy na statek. To był rok 1942. Statek był ruski, ale wojsko polskie wpuszczało na pokład. Mieli jakąś tam liczbę ludzi wziąć, ale wzięli drugi raz tyle. Tak, że przez trzy doby, a tyle płynęliśmy, wszyscy stali na pokładzie tak gęsto jeden koło drugiego, że jakby tam wpuścił igłę, to nawet by nie poleciała.
Rosjanie nie sprawdzali, więc wojsko w mundurach brało nas tak, żeby wziąć jak najwięcej.
Persja
Tutaj, w Krasnowodzku, to bidosia, ładowali nas w bagnie, wchodziliśmy po desce, na której poprzybijane były patyki, jak to dla kur nieraz jest. Po tym się lazło, żadnej poręczy, nic… a przyjechaliśmy na druga stronę, do Persji, a tam kwiaty, elegancko, wszystko, Persowie chodzą, krzyczą: „jajca werenie, jajca werenie”, tzn. jajka gotowane. Tam można było rozmówić się ze wszystkimi po rusku, bo tam było bardzo dużo wojska ruskiego. Ta Persja w porównaniu z Rosją to niebo i ziemia.
Trzymali nas nad tym morzem, nazywali to przystań perska, przez trzy tygodnie i szczepili. Mieliśmy kwarantannę, bo ludzie strasznie chorowali. Jakie tam cmentarze pozostawały! Jednej pani, nie znam jej, 19-letnia córka zmarła jeszcze na okręcie. Trupa w brezencie wrzucili do morza. I w Persji mieszkałyśmy razem w jednym szałasie, ona strasznie płakała, rozpaczała, mówiła: „żebym ją zakopała, to by inaczej było”. I zrobił się straszny sztorm i później przyszedł porządkowy, wywołał ją, bo okazało się, że fale wyrzuciły zwłoki jej córki na brzeg. I pochowała ją na cmentarzu.
Najczęściej jedliśmy ryż na baraninie. To strasznie tłuste było, a picia brakowało, to ludzie kopali dołki w piasku i zbierali wodę. Strasznie po tym chorowali na żółtaczkę, pelagrę, czerwonkę, tyfus, bardzo umierali.
Po tej kwarantannie wieźli nas przez trzy doby ciężarówkami gdzieś w okolice Teheranu. Tam zrobili trzy obozy: jeden wojskowy, a pierwszy i trzeci cywilny. Najlepszy obóz to był trzeci, był on w parku, ładna zieleń, a my w pierwszym obozie, byliśmy na piasku. Jedzenie dostawaliśmy ze zbiorowej kuchni: na śniadanie czarną kawę albo kakao na wodzie, raz na tydzień chleb i cukier. Szło się do magazynu, wybierało i potem dzieliło między siebie.
Afryka
Z tego obozu wyjechaliśmy w 1945 roku do Afryki. Pociągiem jechaliśmy nad ocean indyjski, oceanem płynęliśmy do portu Dar es Salaam w Tanganice [obecnie w Tanzanii – red.], stamtąd jechaliśmy całą dobę pociągiem do Marogoro. W pobliżu miasta był obóz, trzy rzędy baraków i tam byliśmy 18 miesięcy.
źródło:
Oprac. na podstawie relacji przechowywanych w Archiwum Ośrodka KARTA: sygn. AW/I/435 Janina Kuropaś, Wspomnienia syberyjskie