Anastazja Kumoter
Ur. 1905
Poza domem: 8 lat, 3 miesiące i 7 dni
Przebyte: 25 000 km
Kresy > Kazachstan > Persja > Indie > Afryka > Polska
Wróciła do Polski 17 maja 1948
Deportowana sama. Mąż Stefan Kumoter, posterunkowy Policji Polskiej, po 17 września 1939 trafił jako jeniec do obozu w Ostaszkowie, został zamordowany w Twerze przez NKWD wiosną 1940.
Jestem jedną z tych, którym udało się przeżyć koszmarne dni zesłania na Syberię w latach ostatniej wojny. Stamtąd potem droga moja wiodła razem z Armią Andersa poprzez Persję, Indie, Afrykę - do Polski.
Wybuch wojny
Wreszcie stało się to, o czym wszyscy mówili. Wybuchła wojna. Powiedział mi o niej Stefan po powrocie z nocnego dyżuru 1 września 1939 roku o godzinie ósmej rano. Wysłuchaliśmy jeszcze raz przemówienia Mościckiego do narodu polskiego. Spojrzeliśmy na siebie jak dzieci z pełną trwogą i zaniemówiliśmy. Wtuliłam się w jego ramiona, bo tak czułam się najbezpieczniej.
Razem z wybuchem wojny ogłoszono powszechną mobilizację. Mąż już od tego czasu w ogóle do domu nie wracał. Całe noce i dnie spędzał na posterunku. (…) Przez wsie i miasteczka przepływały teraz grupy uciekinierów z różnych stron Polski. Nieśli ze sobą małe tobołki. Były też i dzieci. Razem z nimi szło też wojsko. Wszyscy kierowali się w kierunku południa. Ludność cywilna była zdezorientowana. (…) Widząc te obrazy dziękowałam Bogu, że nie mam dzieci, gdyż nie wiadomo było, co nas czeka i jaki obrót przyjmie wojna. Nikt nawet nie przypuszczał, że największe zagrożenie grozi nam od wschodu. (…) 17 września armia sowiecka przekroczyła nasze granice. (…) do miasta ze wszystkich stron wjeżdżały ogromne czołgi sowieckie. Po raz pierwszy zobaczyłam te olbrzymy. Jechali w nich sowieccy żołnierze. Pełni dumy z zajęcia miasta. Pełno wszędzie sowieckiego wojska, nie ma żołnierzy polskich, których tak dużo było tu przed wojną. (…) [Mąż] opuścił miasto razem z Wojskiem Polskim i policją.
Ja wszystkie dni spędzałam w domu oczekując jakichś wiadomości od męża. Myśli moje były stale przy nim. Razem z nim we śnie maszerowałam, wyobrażałam sobie, gdzie jest i co w tej chwili robi. Wreszcie przyszły wieści, ale nie te, o które prosiłam Boga w modlitwie. Zaraz za Lwowem zostali okrążeni przez wojska sowieckie i wzięci do niewoli. (…) W tym czasie czułam się już całkowicie załamana. Dochodziły do mnie różne prawdziwe i nieprawdziwe wiadomości odnośnie do policjantów z Dubna. Każdych łaknęłam jak lekarstwa. (…) otrzymałam pierwszą kartkę z obozu z Ostaszkowa pisaną ręką męża 29 grudnia 1939 roku. Drżącymi rękoma przytuliłam ją do piersi i zapłakałam. (…) Ja z zesłania wysłałam też telegram na jego nazwisko do Ostaszkowa z powrotną opłatą za odpowiedź. Nic jednak nie przyszło już od niego. Znów nie miałam żadnych wiadomości. Nie wiedziałam, czy cokolwiek o mnie wie. Widocznie żadnej wiadomości mu nie doręczono. Nie otrzymał listów pisanych do niego i zginął bez jakichkolwiek wiadomości o domu, a tak bardzo ich pragnął.
Rewizje
Od chwili aresztowania męża żyłam tylko myślą o wiadomościach od niego. Nie myślałam o sobie. (…) Nie wiem dlaczego, ale od chwili jego wywiezienia mój dom był stale napastowany przez NKWD. O każdej porze dnia i nocy były przeprowadzane rewizje. Rzekomo szukano broni, ale przeglądane wszystkie dokumenty, notatki, grzebano w zdjęciach. Sporo ich zabrano. (…) Mieszkanie po takiej każdorazowej rewizji wyglądało jak po przeprowadzce. Wszystko porozrzucane, podeptane, nic nie miało swego miejsca. Początkowo sprzątałam po ich wyjściu, później zaniechałam tych prac, gdyż stale było to samo. (…) Dowiedziałam się później od znajomych, że rewizje takie przeprowadzali niemal we wszystkich domach byłych policjantów i wojskowych polskich.
Ostatnią taką rewizję przeprowadzono w moim mieszkaniu, już nie pamiętam którą z kolei 13 kwietnia 1940 roku. Znów szukano broni, której nigdy tu nie znaleźli. Była to jednak inna rewizja od poprzednich. Przeprowadzało ją kilka osób z NKWD a w drzwiach i na podwórku stali żołnierze sowieccy z bronią z pogotowiu wymierzoną w kierunku naszych drzwi wyjściowych. Na dworze też stała fura zaprzężona w dwa konie, którymi powoził również wojskowy. Byłam zdziwiona taką obstawą mego domu. (…) Po zakończeniu rzekomej rewizji kazano mi się ubrać i szykować do dłuższej drogi. Nawet żartobliwie powiedziano: do męża. Nie wierzyłam tym słowom.
Deportacja
Oznajmiono bym pakowała swoje rzeczy w ilości dozwolonej do 32 kilogramów. Wszystkie moje ruchy były kontrolowane i pilnowane. Nie wiedziałam od czego zacząć, co wziąć. Część rzeczy ze względu na bombardowania wywiozłam wcześniej do moich rodziców. Stanęłam bezradnie, płacząc. Eskortujący mnie żołnierz podpowiedział bym wzięła bieliznę, pościel, ubranie ciepłe i żywność. Ponieważ byłam ponaglana, przystąpiłam do pakowania najniezbędniejszych rzeczy. Robiłam to wszystko jak automat. W rezultacie wzięłam ze sobą pościel, dwie poduszki i ciepłą kołdrę, koc, ciepłe ubrania, jak mi doradził ten żołnierz, i żywność. Zabrałam 20 kilogramów pszennej mąki, litr miodu, jeden chleb, trochę herbaty, cukru, prymus i litr nafty. Przy wyjściu wzięłam też filcowe buty męża, które używał na polowaniu. Wzięłam je jedynie dlatego, że kazał mi je wziąć ten sam żołnierz, który doradzał co mam ze sobą wziąć. Kiedy skończyłam pakowanie, sprawdzono ciężar bagaży i pod eskortą kazano mi wyjść na podwórko. Przez cały czas byłam pilnowana jak więzień. Nigdzie nie mogłam samorzutnie odejść, z nikim porozmawiać. Rzeczy moje załadowano na furę, a w domu robiono protokół rzekomo pozostawionych rzeczy. Protokołu tego nigdy nie widziałam i nie podpisywałam. (…) Stałam jeszcze chwilę na dworze. Żegnali mnie z płaczem sąsiedzi i podali bochenek chleba. Prosiłam, żeby zawiadomili moich rodziców o zabraniu mnie przez NKWD.
Kiedy podjechałam pod rampę kolejową, zobaczyłam pełno furmanek wyładowanych moimi znajomymi rodzinami policyjnymi i wojskowych z Dubna. (…) Byliśmy obstawieni wojskiem i NKWD. Wagony na nas czekały.
Wieczorem załadowano nas do wagonów towarowych. Rzeczy pomagali wnosić wojskowi sowieccy. Moje rzeczy ustawiono w pobliżu okna. Jeszcze raz ten sam wojskowy, który zabierał mnie z domu, doradził, bym nie lokowała się koło okna, gdyż podróż będzie długa i na pewno zmarznę. Kiedy wychodził z wagonu pożyczył mi szczęśliwej podróży i poszedł, zamykając szczelnie drzwi wagonu. Co za ironia losu z tym życzeniem. Czyż droga ta może być szczęśliwą? (…)
Teraz dopiero spojrzałam na swoich współtowarzyszy w wagonie. Była ze mną pani Siwakowa – żona policjanta z Dubna ze swoimi dwiema córeczkami: dwuletnią Bogusią i ośmioletnią Marysią, pani Wotowa – żona policjanta z dwiema córkami i czteroletnim synkiem, pani Michalska również żona policjanta z dwojgiem małych dzieci, pani Jaworska z dwoma małymi chłopcami. Była też z nami żona kapitana Wojska Polskiego z matką i dwiema małymi dziewczynkami. Same kobiety dzieci. Spojrzeliśmy ze smutkiem na siebie, na nasze dzieci i na nasz wagon, który teraz przez jakiś czas miał zastąpić nam dom. Nie miał żadnych warunków do przewożenia ludzi. Nie było pieca, sanitariatów. Nie było też wiele miejsca na poruszanie się.
Każdy siadł na tobołach i nie wiedział co robić, co będzie dalej. Zostaliśmy zamknięci w wagonach, odizolowani od świata i ludzi. Przy każdym wagonie stała warta sowiecka z karabinami w pełnym pogotowiu. (…)
Na rampie w Dubnie staliśmy w wagonach dwa dni. Dzieci już płakały, upominały się o coś ciepłego. Przydał się teraz mój prymus, na którym gotowaliśmy herbatę. Przez całe te dwa dni przez okienko widzieliśmy tłumy mieszkańców naszego miasta. Próbowali nawet coś nam podać, ale nie byli dopuszczeni do wagonów. W niedzielę rano pociąg ruszył. Płaczem żegnaliśmy nasze miasto i w duchy zadawaliśmy sobie pytanie czy jeszcze tu wrócimy i kiedy?
Z innych wagonów słychać było głośno powtarzane modlitwy i pieśni religijne. Wsłuchiwaliśmy się w milczeniu w stuk kół wagonu o szyny i nikt, nawet dzieci nie śmiały przerywać tej ciszy i monotonii. Pociąg jechał bardzo powoli. Droga niezmiernie się dłużyła. Najciężej znosiły ją dzieci. Zaczęły chorować. Nie było mowy o jakiejkolwiek opiece lekarskiej. Same je leczyłyśmy zabranymi lekarstwami z domu. Jedna drugiej pomagała w tych trudnych chwilach. Dzieliłyśmy się też chlebem i jedzeniem zabranym z domu. Zapasy szybko się wyczerpywały i ograniczyłyśmy nasze posiłki do dwóch dziennie. Czasami na postoju pociągu wypuszczano z wagonu jedną osobę po wodę. Dzieci były brudne. Nie było gdzie wyprać i wysuszyć pieluch. Cała ta podróż stała się dla nas jedną z wielkich tragedii. Byliśmy zupełnie bezradni, zamknięci w wagonach, pozostawieni samym sobie bez wody, jedzenia i toalet. Dzieci załatwiały się do nocniczków, które wylewały przez okno, ale nie było czym je podmyć. Toteż marudziły, były poodparzane i zmarznięte. Byliśmy zupełnie bezsilni i szukaliśmy ratunku w modlitwie. Jeszcze nigdy tak gorąco się nie modliłam jak właśnie teraz w tej drodze.
Kazachstan
Obok jakiejś nieznanej mi stacji stało dużo ciężarowych samochodów. Wokół inny zupełnie obraz niż w Polsce. Puste bezmierne pola. Step i step. Obraz ten wprawił nas w rozpacz. Nigdzie domów mieszkalnych. Ludzie mali, czarni, skośnoocy. Nie można się z nimi porozumieć nawet po rosyjsku. Byli to Koreańczycy wywiezieni tu w ten step z rodzinami w 1936 roku. Brudni, zmęczeni stanęliśmy obok swoich bagaży zupełnie złamani. Niektórzy dostali szoku. Trzeba było uspokajać, tłumaczyć, ale jak, jakąż dawać nadzieję?
Wsiedliśmy do podstawionych samochodów ciężarowych, zabierając ze sobą swój już uszczuplony przez drogę dobytek. Po czterech godzinach jazdy drogą polną pełną wyboi samochody się zatrzymały i kazano nam wysiadać. Zobaczyliśmy rozwalony dom, jakieś małe rozrzucone daleko od siebie ziemianki. To nie były nasze domy. Zupełnie co innego. Żadnej zieleni. Puste długie pola porośnięte chwastami, ale też nie takimi jak u nas.
Otoczyli nas po przyjeździe i wyładowaniu Koreańczycy. Nie było widać na ich twarzach jakiegoś zdziwienia czy zainteresowania nami. Byli niemi bez żadnego wyrazu. Zupełnie zobojętniali. Nawet płacz naszych dzieci ich nie wzruszył. Wszystko tu było takie naturalne, że kogoś przywożą, odwożą. Nie mogliśmy się z nimi nijak porozumieć. Nie umieli albo nie chcieli mówić po rosyjsku.
Przed nami rozciągały się lepianki. Podobno przed naszym tu przyjazdem, jak później się dowiedzieliśmy, każdy Koreańczyk pracujący w kołchozie miał przygotować po jednym pokoju do wynajęcia dla jakiś przybyszów. Nie wiedzieli, kto to będzie. O Polsce w ogóle nie mieli pojęcia. Nie wiedzieli, że w ogóle takie państwo istnieje. Pracowali od świtu do nocy w kołchozie, a zarobek był tak marny, że nie wystarczał na wyżywienie. Wynajmując pokój sami musieli przenieść się do kuchni. Nie było w tych domkach żadnych mebli. W naszych rzekomych pokojach, które niczym nie przypominały nawet najuboższego u nas pokoju, stały zbite prycze wysłane jakąś trawą. Nie wiedzieliśmy nic, że są to pokoje do wynajęcia, za które będziemy musieli gospodarzom Koreańczykom płacić takie sumy, jakie sobie zażyczą. (…) Wieczorem rzeczywiście przyjechały furmanki z Koreańczykami i zaczęto rozwodzić nas po ziemiankach. Ja razem z panią Siwakową i jej dwiema córeczkami i siostrzenicą Marysią oraz panią Zakolską z trojgiem dzieci zostałam przydzielona do jednej Koreanki pracownicy kołchozu. Ziemianka ta była jej własnością. (…) Całe mieszkanie składało się z kuchni i jednej izby. Żadnych rzeczy poza pryczami. W kuchni dodatkowo piec, wiadro z wodą i szafeczka na naczynia. (…) Nie było tu żadnego światła. Ludzie kładli się spać o zmroku i wstawali o świcie. Wszyscy pracowali w kołchozie. Warunki ich życia były bardzo prymitywne. Nie wyobrażali sobie innego życia, nawet nie przypuszczali, że w ogóle może być gdzieś lepiej niż u nich. Praca w kołchozie i te ziemianki to był ich cały świat. Czymś nowym dopiero byliśmy.
Do jednej izby kwaterowano po trzy i cztery rodziny. (…) Palono tu w piecach kiziakiem, tj. łajnem wolim i krowim. Początkowo w ogóle nie wiedziałam, że może być taki opał. Należało go zbierać w stepie rękoma i w ten sposób robić zapasy na zimę. Chodziłam po stepie i zbierałam.
Żeby dostać się do drugiej wsi, tzw. posiołka należało mieć przepustkę od naczelnika. Wsie położone były od siebie w odległości co najmniej 20 i więcej kilometrów. Nie było żadnej komunikacji, żadnych środków transportu. Chodzono tylko pieszo. Wszystko było na kartki. My nie mieliśmy prawa korzystania z jakichkolwiek zakupów w sklepie. Ludzie tu się nie myli. Spali w tym ubraniu, w którym pracowali w kołchozie. Nie znali nocnej bielizny ani bielizny pościelowej. Prawie że nie znali mydła. Byli zawszeni. Wszy te na skutek takich warunków dostały też nasze dzieci i my. (…)
Dla nas najważniejsze było przetrwanie. Dla przetrwania zamienialiśmy swoją odzież, pościel i bieliznę na żywność. Wymiana taka odbywała się zazwyczaj w drugich odległych o kilkanaście kilometrów wsiach. W naszym kołchozie był głód. Kołchoźnicy sami nie mieli co jeść i nie mieli też za co kupić. Z wymiany takiej przynosiłyśmy na plecach pszenicę lub mąkę. O tłuszczu jakimkolwiek nie było tu mowy. Nikt czegoś tu takiego nie używał i nie znał. (…) Nie było też tu pieców, w których można by było upiec chleb. Piekliśmy tak jak oni placki na piecu, które zastępowały chleb i były naszym podstawowym pokarmem poza zacierką na wodzie. Nie wszyscy jednak mieli placki. Pomału i nasze zapasy odzieży się wyczerpywały. Zaczęliśmy dzielić mąkę na dni. Ograniczyliśmy spożywanie do syta. Kłopoty też były tu z solą, której nigdzie tu nie można było dostać ani za nic wymienić. Przypadkowo zdobyłam ją w trzeciej wsi za ubranie. Było jej jednak za mało toteż nie wszystko i nie zawsze solilismy. Cukru w ogóle tu nie znano. Miałyśmy tylko tyle, ile przywiozłyśmy z Polski. Chowałyśmy go dla dzieci w czasie choroby. Nie znano tu też żadnych jarzyn i owoców. Przez cały tu pobyt nie widzieliśmy marchwi, buraków, cebuli itp. (…) Coraz bardziej przekonywałyśmy się, że bez pomocy z Polski od naszych pozostałych tam rodzin i krewnych nie będziemy w stanie tu przeżyć. Nie wszyscy jednak otrzymywali tę pomoc. Moi rodzice przysyłali mi co jakiś czas paczki i pieniądze. To mnie jedynie ratowało.
Zatrudniono nas przy wyrabianiu cegieł z ziemi i kiziaku. Wyrabiałyśmy je ręcznie i po wysuszeniu czyściłyśmy, a potem układałyśmy na wskazanym miejscu. Żadna z nas nie była przyzwyczajona do takiej pracy, do tego bez żadnych narzędzi. Żadna z nas fizycznie w życiu nie pracowała. Nic dziwnego, że w pierwszych dniach praca ta szła nam bardzo ciężko i niezręcznie. Ziemia z łajnem wymykała się nam z rąk i rozsypywała. Nie mogłyśmy nijak tej cegły zlepić swoimi rękoma. Byłyśmy za tę niezręczność obrzucane obelżywymi słowami przez pilnującego nas brygadzistę. Ponieważ słowa uwłaczały godności kobiety żona kapitana p. Dolembowa z oburzeniem zaczęła się kłócić z brygadzistą. Zażądała przeprosin i chciała złożyć skargę. Tylko gdzie i komu ją złożyć nikt z nas nie wiedział. (…)
Po zakończeniu pracy przy cegłach zatrudniono nas przy plewieniu pszenicy i prosa. Chwastów było tu znacznie więcej niż pszenicy i prosa. Po zakończeniu tej pracy kazano nam przesypywać wymłócone zboże z miejsca na miejsce. Była to metoda osuszania zboża i chronienia go przed sparzeniem. W ogóle wszystko tu było takie dziwne i dziwne metody pracy. Nic dziwnego, że ogólnie panował tu głód i był bardzo marny urodzaj. Pracowałyśmy po osiem i więcej godzin dziennie bez żadnego posiłku i żadnej zapłaty. Traktowane byłyśmy jak niewolnice.
Dzieci nasze na zesłaniu przeżywały razem z nami wszystkie nieszczęścia. Były świadkami naszych zmartwień, starań o żywność, tęsknoty. Często dawały pytania o swoich ojców, na które nie mieliśmy odpowiedzi. Tęskniły za nimi. Były przekonane, że gdyby byli przy nich, byłoby nam wszystkim o wiele lepiej. Nie wszystkie pamiętały Polskę i inne życie. Te dawały najmniej pytań i najmniej wymagały. Gorzej było ze starszymi. Te wyraźnie tęskniły za domem w Polsce i pod wpływem tej tęsknoty stawały się smutne, zamknięte w sobie.
Już jesienią sekretarz kołchozu uprzedzał nas o ostrej zimie syberyjskiej. Mówił, żeby zrobić zapasy ze wszystkiego. Zimy są tu bardzo mroźne i śnieżne. Śnieg dochodzi tu do kilku metrów i zasypuje nie tylko drogi, ale i ziemianki. Ludzie nie wychodzą wtedy w ogóle z domów. Są odcięci od świata, a nawet najbliższych sąsiadów. Jesienią otrzymałam paczkę z domu i pieniądze. Od razu przeznaczyłam je na zapasy żywności. Udałam się do drugich wsi i na plecach przyniosłam zboże. Podobnie zrobiły i moje współtowarzyszki. Pani Siwakowa zamieniła garnitur męża na worek pszennej mąki, a ja swoje rzeczy na 20 kilogramów. Nie miałyśmy siły przyciągnąć takiego ciężaru do domu. Pomogły nam w tym nasze sąsiadki z innych miast, które też wybrały się po żywność, ale wracały pusto. Rzeczy ich były za eleganckie jak na tutejsze warunki i nikt ich nie kupił. Dzieliłyśmy się później z nimi naszymi zapasami. Zawsze miałyśmy nadzieję, że już niedługo tu będziemy i wzajemnie sobie pomagałyśmy. Tymczasem nadeszła straszna zima. Śnieg zasypał drogi i nasze domy do tego stopnia, że nie można było otworzyć drzwi. Nasze na szczęście otwierały się do wewnątrz dzięki czemu odsypałyśmy łopatami śnieg i ratowałyśmy innych.
Zbliżały się Święta Bożego Narodzenia. Pierwsze święta na zesłaniu. W listach z domu przysłano nam opłatek. W zimie nie doręczano nam listów, należało odebrać je na poczcie. Nie była to duża odległość, ale w czasie zamieci, które tu stale były, groziło to niebezpieczeństwem. (…) Tuż przed świętami otrzymałam z domu dwieście rubli. Od razu dokupiłam od Koreańczyka opału i deski na prycze. Było to już świąteczne posłanie, bo do tego czasu spaliśmy na podłodze, a właściwie na ziemi. Za miód, który użyczyłam ciężko chorej Koreance, otrzymałam chleb. W drugiej wiosce kupiłam dwa czerwone buraki, które ukisiłam na barszcz wigilijny. W ten sposób zbierałyśmy pomału zapasy na wigilię. Nie był to barszcz domowy z grzybkami, ale był czerwony. Nie było tak jak w domu ryb, śledzi, pierogów z kapustą i innych potraw. Były one w naszych wspomnieniach. Nie było też choinki i podarków dla dzieci. Największym podarkiem był tu chleb i opłatek, który przysłano nam z domu. (…) Kiedy zapadł zmrok, zasiedliśmy do stołu i zaczęliśmy ten wieczór modlitwą. Łzy same napływały do oczu. Za oknami szalała zamieć. Wyły wilki. Wszystkie nasze oczy były zwrócone na opłatek. Podniosłam go, rozdzieliłam i zaczęliśmy się moim łamać składając sobie życzenia. Jakież były one inne niż w domu w normalnych warunkach. Wszyscy nawet dzieci życzyli sobie nawzajem by drugie święta były już w Polsce. Serca nasze w ten wieczór były pełne bólu i rozterek. Myśli leciały do naszych mężów i domów. Nikt nie śmiał zanucić kolędy, bo czyż można w takich warunkach kolędować? Był to wieczór naszej rozpaczy i tragedii. Płakaliśmy wszyscy. Potem każda z nas oddała się wspomnieniom i wyobraźni. Ja w oddali słyszałam dzwony kościelne nawołujące na pasterkę. W wyobraźni widziałam siebie w domu u boku męża i najbliższych. Słyszałam jak śpiewał „Cicha noc” ulubioną moją kolędę. Były to tylko marzenia, wyobraźnia. Rzeczywistość była zupełnie inna. Po opłatku rozdzieliliśmy chleb. Dzieci jadły go jak najwspanialsze ciasto. Żadne nawet nie wspomniało o świętym Mikołaju. Smutne to były święta, chociaż starałyśmy się, by nasze dzieci w dniu tym miały chociaż chleb. Po skończonej wieczerzy, na której była jak zwykle zacierka jako podstawowe danie, któraś z nas nieopatrznie zanuciła kolędę. Podtrzymałyśmy i wszyscy zanuciliśmy „Cicha noc”.
Dowiedziałyśmy się też zupełnie przypadkowo o sowchozie w drugiej wsi. Podobno były tam lepsze warunki pracy i do tego płatne. (…) Była to wieś Makansowka. Przyjęto nas nawet nieźle i zaoferowane prace przy tynkowaniu. Dano nam też mieszkania. Skorzystałyśmy z tej oferty i razem z dziećmi przenieśliśmy się do tej wsi. Nie było to takie proste. Musiałyśmy otrzymać zgodę poprzednich władz. Na nasze miejsce przyjechali już nowi zesłańcy. Praca tu była bardzo ciężka. W dużym wykopanym przez siebie dole wyrabiałyśmy z ziemi i łajna końskiego oraz plewów zaprawę tynkową. Nie miałyśmy żadnych narzędzi. Praca odbywała się ręcznie. Potem rękoma tynkowałyśmy ściany. Po takim remoncie do nas też należało mycie okien. Potem remontowałyśmy klub i szkołę. Tu do zaprawy dodawałyśmy jeszcze wapno. Lasowałyśmy go ręcznie. Zaprawą tą zalepiałyśmy też dziury w ścianach. Moje ręce w krótkim czasie były jedną wielką raną, z której lała się krew. (…) Tu pracowałyśmy do 1 sierpnia 1941 roku. Po zakończonej pracy dopiero naliczono nam zapłatę. (…) Po kilku dniach otrzymaliśmy za swoją prace całoroczną 32 ruble. Była to równowartość 16 kilogramów ziemniaków.
Po zakończeniu pracy sowchoz ten przeprowadził rzekome badania lekarskie, które miały zdecydować o dalszym zatrudnieniu. (…) Po takim badaniu i przydzieleniu wsadzono nas do wagonów towarowych i powieziono do budowy toru kolejowego. Dźwigaliśmy tu pokłady kolejowe i układaliśmy na wytyczonej linii. Rąbaliśmy i piłowaliśmy pnie drzewa na pokłady, nosiliśmy ogromne kamienie. Była to praca ponad nasze siły. (…)
Armia Andersa
Tu dowiedziałyśmy się o organizowaniu na ziemiach sowieckich Wojska Polskiego. Za wszelką cenę chciałyśmy porozumieć się z placówką polskiej ambasady. Nie wiedziałyśmy, czy w ogóle tu taka istnieje. W celu zdobycia rzetelnych informacji wybrałyśmy spośród nas dwóch reprezentantów naszych spraw. Nie mogli oni w żaden sposób otrzymać zwolnienia z pracy na te dwa dni. Majster poszedł nam na rękę jedynie pod warunkiem, że przy wyczytywaniu listy obecności mamy za nich potwierdzić ich obecność. Wzięłam to kłamstwo na siebie. Było mi już wszystko jedno. Trzeba było w jakiś sposób stąd się wydostać. Wyjechała Wisia Ceplewska i syn oficera polskiego. Dostali się do placówki i prosili by wzięła nas tu zesłanych pod swoją opiekę. Dokładnie przedstawili nasze warunki pracy i życia. Wrócili zwycięsko. Otrzymali dokument skierowany do władz kołchozu i sowchozu, by nas zwolniono z pracy i dostarczono do placówki polskiej. Było to 18 listopada 1941 roku.
Zaopatrzono nas w mąkę, dano po kilka puszek konserw na osobę i po dwa kilogramy chleba. Przygotowaliśmy swoje rzeczy i po ich załadowaniu furmankami zawieziono nas na dworzec. Tam czekały na nas wagony towarowe. W każdym był piecyk do ogrzewania. Mogliśmy na nim coś gotować. Opał otrzymywaliśmy w drodze od kolejarzy lub też sami braliśmy z rampy. Jechaliśmy dwa tygodnie do Orenburga. Tu było już dużo Polaków z różnych stron Rosji. Byli ci, którzy wracali z łagrów, z więzień i ci cudem ocaleni. Starzy i młodzi. Patrzyłam, czy nie ma czasem wśród nich mego Stefana. Niestety nikt nic o nim nie wiedział. Nikogo też wśród nich nie było z Ostaszkowa.
Ponieważ dla nas nie było tu miejsca na zakwaterowanie tymi samymi wagonami odesłano nas dalej na południe. Znów jechaliśmy w nieznane z tym tylko, że już nieco dłużej, bo ponad miesiąc. Im dalej na południe, tym coraz cieplejszy klimat. Na stacjach pociąg zatrzymywał się. Widzieliśmy wtedy dużo owoców południowych. Nic dziwnego, że od razu rzuciliśmy się do ich kupna. Tam w stepie nigdy ich nie widzieliśmy. Mnie od razu one zaszkodziły. Dostałam silnej biegunki. Coraz bardziej słabłam. Nie było też tu lekarza. Zmartwiona pani Siwakowa za wszelką cenę chciała mnie ratować. Szukała różnych sposobów, by mnie uzdrowić i nie dopuścić do śmierci. Podawała mi różne leki, ale wszystkie bez skutku. Wreszcie zastosowała środek, o którym wiedziała jeszcze w domu. Zagotowała wodę, zaparzyła mocną kawę, do której wlała wódkę i wsypała sporą ilość pieprzu. Podała mi to do wypicia (...) Dzięki jej pomocy dochodziłam pomału do zdrowia.
Wreszcie 23 grudnia 1941 dojechaliśmy do celu. Wysadzono nas z wagonów z rzeczami i zostawiono pod gołym niebem. Obok był duży dworzec kolejowy, do którego pozwolono nam wejść dopiero wieczorem. W poczekalni było bardzo dużo ludzi, przeważnie Polacy. (...) Na drugi dzień wyprowadzono nas z dworca i osiedlono w małym miasteczku w Uzbekistanie. Było to miasto Kagan. W porównaniu z posiołkami było ładnie położone, ale prawie wszyscy mieszkańcy byli tu bezzębni, chorowali na cyngę. Zaproponowano nam szukanie tu mieszkań, gdyż tu powinniśmy na jakiś czas zostać. Dziwne wydały nam się te domki. Bez drzwi i okien zlepione z jakiejś gliny z otrębami. Na środku znajdowało się palenisko zastępujące piec. Dym wychodził tuż przy suficie, nad drzwiami których nie było. Wszystko to było dla nas jakieś nienaturalne, nie dla ludzi cywilizowanych. Mieszkańcami tych domków byli Uzbecy. Ludzie niscy, krępi, skośnoocy, czarni. O mieszkania w tym mieście było bardzo trudno. Miasto było wyłączone z meldunku. Tylko dzięki naczelnikowi, który zakochał się w naszej Polce Oli, której mąż zginął już w więzieniu w Dubnie, otrzymaliśmy dach nad głową. Okazało się, że naczelnik był tu wielką osobistością i mógł wiele zrobić. (...) Razem z meldunkiem otrzymaliśmy tu kartki na chleb do Nowego Roku. za chlebem tym na zmianę stałyśmy w kolejkach przez całe noce. Nie zawsze też było zaopatrzenie. Często mimo wystania wracałyśmy z niczym. (...) Za to na bazarach można było bez żadnych kolejek kupić owoce i warzywa.
Pewnego razu tu na bazarze w Uzbekistanie zobaczyliśmy kobiety w polskich mundurach z orzełkami na czapkach. Było to dla nas ogromne zaskoczenie. Przeszło to nasze najśmielsze oczekiwania tu na tej ziemi. Nawiązałyśmy od razu z nimi rozmowę, z której dowiedziałyśmy się, że są z Batalionu Dzieci Lwowskich Wojska Polskiego Generała Andersa. Przyjechały tu by znaleźć dla nich kwatery, gdyż w niedługim czasie będzie tu stacjonowało. (...) Wreszcie doszły nas słuchy, że już są na kwaterze. Żołnierzy przybywało coraz więcej (...) Oni też zaproponowali nam sześciu kobietom zgłoszenie się do dowódcy w celu otrzymania pracy w wojsku. Bodźcem do jej otrzymania było przede wszystkim wyżywienie i chleb. Na samą myśl o jej otrzymaniu ogarniała nas radość. (...) Poza Franią, która w tym czasie chorowała, wszystkie otrzymałyśmy prace przy szyciu bielizny dla wojska, sprzątania magazynów i inne prace fizyczne. (...) Cieszyłyśmy się tą pracą. Zawsze było co robić.
Ze wszystkich stron teraz ciągnęli Polacy do tego wojska. Nie wszyscy jednak nadawali się ze względu na zdrowie. Tyfus dziesiątkował tu naszych żołnierzy. Choroba ta robiła ogromne spustoszenie. Umierających nie chowano już nawet w trumnach. Jedną tylko wywożono ich na miejsce spoczynku i zabierano po wyrzuceniu ciała z powrotem dla innych. Rosły tu krzyże cmentarne polskich żołnierzy, matek i dzieci polskich. Najbardziej bolało to, że umierały tu, prawie krok od ojczyzny pod bokiem już Wojska Polskiego, kiedy rosła nadzieja powrotu.
Doszła nas wieść o wyjeździe naszego wojska. Nikt tylko nie był w stanie powiedzieć, gdzie i dokąd. Snułyśmy różne domysły, ale żadne się nie sprawdziły. Najpierw wyjechał jeden transport, później następne. Ponieważ byłyśmy pracownicami wojska, zaproponowano nam też wyjazd z rodzinami. Chętnie z tego chciałyśmy skorzystać, ale zaczęły się piętrzyć trudności. Otóż nie byłyśmy rodzinami wojskowych tylko policjantów, a tych zabierać nie chcą. Po długich perswazjach i wstawieniu się za nami porucznika, który często nas odwiedzał, dowódca wyraził zgodę na nasz wyjazd ostatnim transportem. (,..) Otrzymaliśmy suchy prowiant, taki sam jak wojsko. Zabierano do wyjazdu tylko zdrowych. Chorzy pozostali w szpitalu. Nic dziwnego, że przy pożegnaniu było dużo płaczu.
Morze Kaspijskie
Była jak raz Niedziela Palmowa 24 marca 1942 roku. Wieczorem podstawiono samochody wojskowe, na które nas załadowano. Dojechaliśmy do portu. Potem jechaliśmy przez jakiś czas pociągiem do Krasnowodska. Tam czekał już duży statek. Wprowadzono nas do dużej sali. Potem wszystkich bez wyjątku do łaźni na dokładną kąpiel z mydłem. Po kąpieli skierowano nas do jadalni na dobry wojskowy obiad. Był to pierwszy obiad od 1939 roku. (...) Nareszcie tu na statku było czysto i mieliśmy pod dostatkiem chleba, o który wystawaliśmy nocami w kolejkach. Przy wejściu na statek kazano nam zostawić ruble dla tych, co pozostają. (...) Zdziwienie nasze wzbudzili na statku obsługujący Persowie. Uczestniczyli oni też przy naszej kąpieli. Początkowo nie mogłyśmy się do tego przyzwyczaić. Od jednego z nich dostałam szampon do włosów, bo nijak nie mogłam ich wymyć wodą i mydłem. Szamponu w ogóle nie znałam. Toteż podeszłam do tego płynu nieufnie, ale potem byłam nawet zadowolona. Na statku był bogaty program rozrywkowy. Było dużo sal i kabin. To wszystko budziło ogromne zainteresowanie ze strony naszych dzieci i nas dorosłych. Nigdy w życiu nie płynęliśmy dotychczas na statku. Mieszkaliśmy zawsze daleko od morza. Wieczorem wprowadzono nas na nocleg do ogromnej sali kinowej. Była ona bardzo zimna. Nie mieliśmy przy sobie pościeli i ciepłej odzieży. Wszystko było w innym miejscu. Rano byłam tak zmarznięta po tej nocy, że nie mogłam się nijak rozgrzać. Podawano wprawdzie gorącą kawę, ale tylko tym, którzy mieli swoje naczynia. Ja nie miałam, wszystko było zamknięte w bagażach. Wobec czego kawy tej nie dostałam. Później przeszłam do sali, gdzie były nasze bagaże. Przeładowywano wszystkich na inny statek. Kilkakrotnie razem z bagażami przerzucano nas z miejsca na miejsce. Jeszcze jedną noc nocowaliśmy pod gołym niebem w oczekiwaniu na załadowanie na statek. Rano kazano nam razem z rzeczami kolejno wchodzić na statek. Był ogromny. Przy wejściu zwrócił uwagę mój prymus i termos. Polecono mi wyrzucić te dwa moje skarby, które ratowały nas w najcięższych sytuacjach na zesłaniu. Nie mogłam tego uczynić, za bardzo były mi drogie. Wtedy wyrwano mi z ręki i rozbito na moich oczach. (...) Nad ranem kazano nam zejść ze statku zabrać ze sobą rzeczy i wnieść je do oczekujących autobusów. Byłam już tak bezsilna i wyczerpana, że połowę rzeczy po drodze zostawiałam. Nie miałam sił, by ciągnąć je dalej. Nie było tu już żadnej pomocy, każdy zajęty był sobą. Trochę lepiej obchodzono się tylko z matkami małych dzieci. One miały pomoc i lepsze noclegi (...) Autobusami przewieziono nas do hotelu. Tu już były normalne warunki. Wszędzie dywany, ładne pokoje z łazienkami, istny komfort. Brakowało nam do tego komfortu jedzenia. Byliśmy głodni. Po zajęciu pokoi i wymyciu poszliśmy spać. Łóżka lśniły od czystej pościeli. Chwilami się zastanawiałam, czy to nie sen, czy prawda.
Wojsko spało w zupełnie innych pokojach, w drugim budynku. My byliśmy wszędzie traktowani jak rodziny wojskowe, z którymi czasem nie wiedziano, co zrobić, jak zakwaterować i co dać jeść.
Rano w hotelu podano nam kawę z masłem. Jeszcze nigdy nie piłam w ten sposób kawy. Wytłumaczono nam, że jesteśmy zagłodzeni i należy nas odżywić, a masło właśnie spełnia to zadanie. Do kawy podano chleb. Po śniadaniu znów wsiedliśmy do autobusów i długo jechaliśmy serpentynami zanim zobaczyliśmy piękne miasto. Był to Teheran.
Persja
W pierwszym dniu świąt odbyła się tu msza święta w kościele. Było bardzo dużo wojska, kobiet, dzieci i cywilów. Pieśni i modlitwy przerywał płacz. Nie mogłam uwierzyć, że jestem w kościele, że śpiewają polskie pieśni, których tak dawno nie słyszałam. Z nieoficjalnych źródeł dowiedziałam się, że mamy tu być 10 dni. W ciągu tego całego czasu postanowiłam tu w czasie modlitwy wielkanocnej odszukać Stefana. Cokolwiek się o niej dowiedzieć. Przecież tyle jest tu wojska, ktoś musi go znać, a może nawet się spotkał? Modlitwę przerywałam różnymi myślami, o domu, o rodzicach, o Stefanie. Przyglądałam się uparcie wszystkim stojącym tu w kościele twarzom wojskowych. Są znajomi, ale nie ma jego, czyżby nie było go już wśród żywych?
Znacznie lepsze przydziały żywności otrzymywały te kobiety, które podjęły prace w wojsku. Ja niestety nie mogłam, gdyż zachorowałam tu na świnkę i byłam oddana do szpitala (...) W tym czasie moje koleżanki podjęły prace w straży pożarnej, do której i mnie zapisały. Do czasu mojego pobytu w szpitalu wykonywały wszystkie moje prace za mnie i podpisywały listę. Nikt nawet się nie zorientował, że jestem martwą duszą. Prace były wykonane. Byłam im za to bardzo wdzięczna. Zaraz po wyjściu ze szpitala poszłam do pracy (...) Praca nasza głównie opierała się na pilnowaniu pola namiotowego przed ogniem (...) Za prace otrzymywałyśmy pełne wyżywienie i parę tumanów na swoje drobne wydatki. Kupowaliśmy za nie owoce, zwłaszcza winogrona, które tu były bardzo dorodne, duże jak śliwy.
Droga z Persji do Indii
24 sierpnia 1942 zapadła decyzja naszego wyjazdu z częścią wojska do Indii. Załadowano nas znów do wagonów (...) Jechaliśmy pociągiem przez przepiękne górzyste tereny. Co trochę wjeżdżaliśmy w długie tereny górskie, a później przez Zatokę Perską. W drodze na jednym pewnie z góry zaplanowanym dłuższym postoju zaprowadzono nas do restauracji dworcowej i ugoszczono obfitym obiadem. (…) Potrawy w ogóle nie znane o dziwnym smaku. Obsługiwali nas Arabowie. Jak w bajce w białych sukmanach i białych turbanach na głowie. Był to dziwny strój, ale bardzo pasujący do tego kraju. Dzieci nasze były zachwycone. Smakował im też obiad. My do końca nie wiedzieliśmy, co jemy i nie mogliśmy rozpoznać smaku. W tych wędrówkach i ciągłych zmianach miejsca odzwyczailiśmy się od normalnego życia. Zawsze coś nowego, zawsze coś dziwnego. Marzyliśmy w duchu o polskich potrawach, naszych ziemniakach i kapuście.
Dopłynęliśmy do Karaczi i tam ulokowano nas w namiotach niedaleko portu (...) W porcie tym staliśmy prawie przez miesiąc. Ponieważ z góry zapowiedziano, że będzie to dłuższy postój, zatrudniłyśmy się w pracach kuchennych, dzięki czemu miałyśmy zapewnione razem z rodzinami jedzenie. Stale nam jednak brakowało chleba. Tu w zamian za pieczywo dawano banany. Dzieciom nawet to odpowiadało, ale ja tęskniłam za chlebem i banany nie mogły mi go zastąpić.
29 września pożegnaliśmy ten port i dalej ruszyliśmy drogą morską w podróż. Tym razem statek nasz pokonywał przestrzeń Oceanu Indyjskiego (...) Marynarze i obsługa statku była wyjątkowo dla nas serdeczna i uprzejma. Przynosili nam słodycze i czekolady. Próbowali nawiązać kontakt, ale nie znaliśmy języka.
Afryka
18 października [1942] dobiliśmy do Afryki. Zatrzymaliśmy się w porcie Tanganika. Statek nieco dalej został zakotwiczony. Podróżnych do portu dostarczano barkami. Najpierw wywieziono do szpitala chorych. Nas razem z rzeczami zakwaterowano w namiotach. Była niedziela. Z dala zobaczyłyśmy kościół, do którego od razu skierowałyśmy swoje kroki. W kościele słychać było organy. Dotychczas w których byliśmy, nigdzie ich nie było. A tu jak w Polsce, jak u nas w Dubnie. Przy wtórze organów modliliśmy się i śpiewaliśmy pieśni. Jak grom uderzyła z żołnierskich piersi pieśń „Boże coś Polskę”. (...) Z Tanganiki dalszą drogę odbywaliśmy już pociągiem. Zaopatrzeni w suchy prowiant jechaliśmy znów w nieznane. (...) wysiedliśmy z pociągu na peron w Tengeru.
Obóz w Tengeru miał być moją pierwszą przystanią. Tu właśnie był obóz dla samotnych matek Polek i ich dzieci. Był to duży las okrągłych domków położonych w dżungli afrykańskiej. Wszystkie kryte były liśćmi z drzew bambusowych i bananowych oraz długą trawą. Czekały puste na nasz przyjazd. W każdym stały cztery łóżka drewniane z siatką zrobioną ze sznura. Na każdym łóżku leżały dwie poduszki, dwa prześcieradła, dwa koce i dwie powłoki na poduszki. Wszystko śnieżnobiałe. Już dawno takiej pościeli nie mieliśmy. Na każdym łóżku obok pościeli leżał materac z trawy morskiej. Na środku stół i cztery krzesła. Obok stołu apteczka z pełnym wyposażeniem, a na stole sztućce i talerze. Była nawet lampa naftowa. (...) Siedem takich domków stanowiło grupę. A więc byliśmy grupą z Dubna, dalej razem obok siebie. Zostawiliśmy tylko w stepie dwie mogiłki naszych dzieci i w Persji jedną.
Domki nasze w obozie stały ustawione równymi rzędami. Wszystkie były bliźniaczo do siebie podobne. W każdym mieszkały cztery osoby. Ze mną mieszkała pani Muszyńska, Frania Król i Ewa Ziarnko. Nie wszystkie były z Dubna, ale wszystkie bezdzietna, jak ja. Obok nas mieszkali Żydzi i Ukraińcy, ale wszyscy tworzyliśmy zgraną grupę. Staraliśmy się sobie wzajemnie pomagać.
Ten kto pracował, dostawał oddzielną wypłatę poza swoim przydziałem. Ja od razu zgłosiłam się do pracy i już od pierwszego dnia pobytu tutaj dostawałam po 50 szylingów miesięcznie. Wychodziłam z założenia, że pracując oderwę się od wspomnień i szybciej zleci mi ten czas. Ponadto praca miała mnie oderwać od złych przeczuć odnośnie do mego męża Stefana.
Ponieważ obóz nasz leżał w dżungli wśród bagien i jezior, miał wyjątkowo bogatą florę i faunę i wyjątkowo niezdrowy klimat. Zatrudniłam się w sanitariatach antymalarycznych przy osuszaniu i dezynfekowaniu bagien. Do moich czynności należało też kopanie rowów, którymi odprowadzana była woda po ulewnych deszczach. W wolnych chwilach uczyłam się od Murzynów pleść koszyczki z wikliny i plecaki (...) Często też by nie siedzieć bezczynnie haftowałam i wyszywałam. Robiłam też na drutach swetry, skarpety i rękawiczki
Przed podmywaniem przez wodę deszczową zabezpieczyliśmy domki fundamentami kamiennymi (…) Ściany pomalowaliśmy na biało, a dół na żółto. (…) Mimo że domki mieściły się w dżungli, nie było tu zieleni koło domków. Brakowało ogródków, kwiatów, warzyw, trawy. Postanowiliśmy założyć tu ogródki. Nie od razu nam się to udało. Ziemia wymagała tu nawozu, wody i pracy. Nie sprzyjał też roślinom klimat, który był tu zupełnie inny niż w Europie. (…) postanowiliśmy mimo wszystko ogródki doprowadzić do właściwego stanu europejskiego. Nawieźliśmy nawozem uzbieranym w dżungli, systematycznie podlewaliśmy wodą z jezior. To wszystko sprawiło, że zazieleniły się nasze ogródki i wydały plony w postaci kwiatów i warzyw. Radość nasz była ogromna (…) Ogródki przypominały Polskę. Była w nim marchew, pietruszka, cebula i koper oraz kwiaty.
W krótkim czasie dzięki naszej pracy obóz zmienił całkowicie swój wygląd. Powstały ogrody i ogródki. Rosły w nich dorodne pomidory i warzywa. Mieniły się od różnobarwnych kwiatów. Mieliśmy też swoje krowy, które dawały mleko.
Wszędzie razem z Polakami pracowali Murzyni. Byli i lekarzami i pielęgniarzami i nauczycielami w szkołach. Dzieci nasze chodziły tu do szkoły. Uczyły się w języku polskim. Dodatkowo miały angielski. Nauczyciele byli przeważnie z Polski podobnie jak my zesłani w głąb Rosji, a teraz razem z wojskami Andersa przybyli tu do Tengeru.
źródło:
Oprac. na podstawie wspomnień przechowywanych w Archiwum Ośrodka KARTA: sygn. AW/II/1098, Anastazja Kumoter, Mój los – 575 dni na zesłaniu na Syberii i 7 lat w obozie Tengeru w Afryce