Persja we wspomnieniach polskich uchodźców
Polscy uchodźcy w Persji
1942-1945
Wyjście z ZSRR. Trasa przez Morze Kaspijskie
(…) leżało się pokotem na deskach pokładu. Leżałyśmy koło beczki z wodą z kranem – zawsze otwartym. W dzień do kranu cały czas była kolejka, więc nas deptano, cała noc woda na nas kapała z kranu – nie można go było zakręcić. Do ubikacji była kolejka, bo wszyscy mieli dezynterię. Statek płynął do Pahlewi w Persji (…) po Morzu Kaspijskim. Do samego Pahlewi nie mógł podpłynąć, wysłano po nas maleńkie stateczki, do których nas grupami przesadzano i brano pod pokład. (…) Wszyscy byliśmy pewni, że nie dojedziemy żywi, że się udusimy. Ludzie siedzieli jedni na drugich. Ale dojeżdżamy do Pahlewi, a tam stoi polska orkiestra wojskowa i grają marsza na nasze powitanie! Żołnierze pomagają nam zejść po trapach, biorą nasze węzełki, prowadzą z orkiestrą!
Pahlewi - obóz ewakuacyjny
Naszą całą szkołę junaczek wykąpano, przebrano, niektóre dziewczynki mniejsze musiały być ostrzyżone, a nasze ubrania zostały spalone. (…) Komendantką naszą była jedna pułkownikowa urodzona we Francji. (…) W namiocie prowiantowym dano nam cały koc chleba świeżutkiego, bardzo smacznego. Myślałam, że to na cały tydzień, ale nauczycielki nasze jak mogły, starały się nas zapewnić, że chleb będzie znowu jutro. Jakoś nie mogłyśmy im uwierzyć! Ale rzeczywiście, jutro dali nam chleba i obiad w wojskowej kuchni na ziemi perskiej. Wszystkiemu nie można się było nadziwić. Tak, jak by się widziało coś pierwszy raz w życiu ten chleb!
Po wyjściu z motorówek, którymi trzeba było dopłynąć do brzegu (…) było przygotowane miejsce 2-tygodniowej kwarantanny: łaźnia, kuchnia, poddasze z trzciny na piasku. Zaraz na początku odbywała się gorąca kąpiel, następnie parowanie odzieży i wszystkiego co się posiadało. Rodzinom polskim, które przybyły przed nami, palono wszystką odzież, oprócz futer. Wydano nam czystą odzież, bieliznę i tenisówki. Karmili nas dobrze, nie pozwolono nam nic robić tylko chodzić po płytkiej wodzie.
Przybiliśmy do jakiegoś portu, gdzie zeszliśmy ze statku wychudzeni, brudni, zawszeni, z tobołkami na plecach czy w rękach. Mam niosła na plecach maszynę do szycia, a w rękach tobołki z ubraniem. (…) My z bratem nieśliśmy w rękach zawiniątka z sucharami, a ja oprócz tego niosłam przywiązany na plecach garnek z tłuszczem, który się roztopił i spływał po mnie i po sukience, z której zresztą dawno wyrosłam. (…) I tak długim, rozciągniętym wężem nędzarzy brnęliśmy po głębokim piasku plaży, w upale i w wielkim trudzie, do namiotów, które gdzieś ze 2-3 km dalej czekały na nas. Byliśmy tak zmęczeni, że nie mieliśmy nawet siły na radość, że najgorsze mamy za sobą. Okazało się bowiem, że już pożegnaliśmy Związek Radziecki i jesteśmy na południowym – już perskim brzegu Morza Kaspijskiego, w porcie Pahlewi.
Teheran. Obozy wojskowe i cywilne
Tutaj nas zaczęła dręczyć jakaś niepewność jutra: co z nami będzie w przyszłości? Jak i gdzie będziemy się tułać? Z jednej strony była radość, że jesteśmy ocaleni, z drugiej – świadomość, że jeszcze bardziej oddaliliśmy się od Polski.
Miasto było pięknie położone wśród gór. Przyjechaliśmy do Teheranu 2 kwietnia 1942 roku. Od razu spotkali nas Persowie. Częstowali owocami, daktylami, winogronami i ciastkami.
Po drugiej kwarantannie w połowie września zawieźli nas do stolicy, tj. Teheranu. W czasie podróży podczas postojów, miejscowe panie chodziły koło naszego autobusu, częstowały nas jabłkami, ciastem itp. W Teheranie ulokowali nas w ładnych budynkach, gdzie było dobrze.
Poza miastem były dwa obozy: „Polski obóz I” i „Polski obóz II” około pół km jeden od drugiego. Niedaleko też znajdował się obóz wojskowy, a szpital wspólny dla wojska i cywilów zorganizowano w namiotach.
Część uchodźców, którzy wcześniej tam przyjechali, zostali rozlokowani w murowanych budynkach. Nasza grupa zapełniła wielkie hangary. Przedtem jednak dokonano spisu – wszyscy musieli się zameldować. Po meldunku nastąpiło wyznaczenie wart.
Obóz, w którym teraz zamieszkaliśmy był bardzo duży. Baraki długie, drewniane, ustawione w równych szeregach. Każdy miał cztery wejścia. W środku, ciągnące się przez całą długość przepierzenie z dykty chroniło przed stykiem głów leżących na pryczach ludzi. A prycze swoją długością sięgały prawie ścian budynku.
W tych barakach rozlokowaliśmy się bezpośrednio na kamiennych podłogach, oczywiście znów pokotem, po kilkadziesiąt osób, ale w tym nie było dla nas nic nowego. Podłoga była nierówna. Chyba przedtem stały tam jakieś maszyny, bo co jakieś 2-3 metry były podesty kilkunasto-centrymetrowej wysokości. To utrudniało ułożenie się, ale za to stanowiło pewną barierę pomiędzy rodzinami.
Obóz II to była jakaś niedokończona fabryka. W wielkiej fali fabrycznej wykonane były dodatkowe koje, w których ustawiono drewniane prycze. W takim pomieszczeniu mieściła się cała rodzina. Umywalnie i ubikacje znajdowały się w oddzielnym pomieszczeniu po jedzenie szło się do kuchni. Posiłki wydawano trzy razy dziennie: na śniadanie – chleb, czarna kawa, boczek, margaryna, na obiad – zupa, mięso lub ryby, a przed wieczorem – kolacja.
Były tam trzy obozy cywilnej ludności, my byłyśmy w obozie III, trochę za miastem, w gaju granatów, w namiotach. Szkoła tez była pod namiotem, zaczęły od razu działać drużyny harcerskie – zapisałam się oczywiście.
Obóz ten według mnie był piękny jak rajski ogród. Leżał po przeciwległej stronie Teheranu (patrząc od strony Obozu II), ale też blisko niego. (…) Teren był pagórkowaty. Na wszystkich wzgórzach rosły cyprysy, figi, granaty. Było bardzo dużo zieleni, płynęły „aryki” czyli małe, wąskie strumyki. Na horyzoncie, niezbyt daleko, było widać ośnieżone szczyty wysokich gór Elburs. (…) mieszkaliśmy w szałasach, które od frontu miały bardzo szerokie, niczym nie zamykane otwory drzwiowe. Były tu także prycze (…) Wyżywienie otrzymywaliśmy ze wspólnego kotła. Brało się je do wojskowych manierek czy menażek i zjadało gdzieś pod krzaczkiem.
Stolica Persji. Miasto kontrastów – tak jak wszystkie miasta wschodu: obok nędzy – przepych, obok dzielnicy tubylców – dzielnica europejska. W Teheranie były cztery polskie ośrodki. Jeden – to obóz wojskowy.
Wystawy sklepów były piękne, bogate, ale tuż obok nich leżały na chodniku całe rodziny, ale przeważnie matki z dziećmi, które tu się rodziły i tu umierały. To nas dziwiło i przerażało. Wprawdzie my też byliśmy nędzarzami, ale kontrast bogactwa ze skrajną nędzą był zbyt rażący. Niepojęta była dla nas obojętność bogaczy na los ludzi chorujących i umierających z głodu pod ich wspaniałymi wystawami, kapiącymi złotem i drogimi kamieniami.
Mama i ojciec za pracę otrzymywali wynagrodzenie. Część pieniędzy wydawali na wschodnie łakocie dla nas. Ubrań przybywało. Przychodziły dary z USA w postaci używanej odzieży, którą nam rozdawano. Oprócz munduru z wojska, miałam już sukienkę, bluzeczkę, a nawet płaszcz.
Dzieciom zorganizowano zajęcia szkolne. Rzadko zajmowali się nami prawdziwi nauczyciele. Raczej ludzie dobrej woli uczyli czytać i pisać, uczyli zapamiętanych z Polski wierszy, opowiadali różne wydarzenia z naszej historii. Oczywiście nie było ani jednego podręcznika czy zeszytu. Pisaliśmy na kawałkach znalezionego papieru pakunkowego lub na gazetach. Klasa była „przenośna”, bo przenosiliśmy się spod cyprysów pod granaty czy figi lub odwrotnie – w poszukiwaniu cienia.
Upały, normalne przecież w tej strefie klimatycznej powodowały, że nauka trwała najwyżej 2-3 godziny dziennie. Lekcje odbywały się początkowo w budynku jakiegoś dawnego, półkoliście zbudowanego garażu, w którym istniały ściany i dach, ale nie było drzwi. Wkrótce przeniesiono zajęcia do namiotów. Dzieci siadały na dwóch przyniesionych przez siebie cegłach, a dla pani nauczycielki układały cztery, czasem sześć. Uczniowie otrzymywali zeszyty i ołówki i to było bardzo wiele. Zamiast pulpitu ławki wystarczyła tekturka trzymana na kolanach jako podkład pod zeszyt, a stare gazety służyły jako podręczniki do czytania. Nauczyciel nie miał żadnych pomocy szkolnych, tylko to co w głowie. Pisał kawałkiem węgla na desce przymocowanej do ściany, bo kredy ani tablicy nie było.
Polska szkoła w Persji. Mimo braku wykwalifikowanych nauczycieli i braku podręczników polskich – dzieci chłonęły wiadomości. Najciekawsze były lekcje z języka polskiego, historii i geografii. Na Syberii uczyłam się w szkole rosyjskiej. Mama nauczyła czytać po polsku z książeczki do nabożeństwa. A teraz byłam w prawdziwej polskiej szkole. Sami zdobywaliśmy polskie teksty. Każdy skrawek gazety, ćwiartka strony jakiejś książki, książka naukowa – to była wtedy najcenniejsza zdobycz. W klasie każde dziecko odczytywało urywek, który przygotowało. Dostarczało to wiadomości z różnych dziedzin.
Poza wspomnianym szpitalem były w okolicach Teheranu cztery obozy z naszymi ludźmi; przeważnie niewiasty, dzieci i starcy, bo ich ojcowie, mężowie byli w wojsku w armii gen. Andersa w Palestynie i Iraku. Po likwidacji szpitala w październiku 1942 przeniosłem się do obozu nr 1, gdzie pracowałem z innymi dwoma księżmi nad przeszło ośmioma tysiącami wiernych.
Przy ołtarzu polowym odprawiały się codziennie msze św. Za tydzień miała być I Komunia Święta dzieci. Byłam przygotowana. Z białej nocnej koszuli – moja nauczycielka p. Janka Plutowa – uszyła sukienkę. Szeroka wstążka ujarzmiła bujną grzywkę. Dzieci skupione stały wpatrzone w ołtarz – pod niebem perskim. Była wielka cisza i radość. Nie było świec, nie było nic zewnętrznego splendoru. Był głód Boga. Tyle mi mówił o tym dniu jeszcze w Rosji ks. K.
W jednym miejscu, na większej polance była mała grota, ale nie pamiętam, czy była w niej figura Pana Jezusa czy Matki Bożej. Obok groty był zaimprowizowany ołtarz i tam były odprawiane msze św. (…) nawet nie wiem skąd znalazł się tam jakiś ksiądz. Przygotowanie nasze ograniczyło się do znajomości podstawowych modlitw i warunków spowiedzi św. Pamiętam bardzo długą kolejkę starszych i młodszych dzieci, czekających na spowiedź pod jakimś krzaczkiem, gdzie siedział ksiądz na krzesełku. Dorośli byli spowiadani chyba wcześniej. Dla nich również była to pierwsza od kilku lat okazja przystąpienia do sakramentów świętych, było więc wiele wzruszeń. (…) Po uroczystej mszy świętej i przyjęciu I Komunii Św. wszystkie dzieci zostały zaproszone na wspólne wspaniałe śniadanie. Pod cyprysami, w pobliżu jakiegoś baraku były ustawione ławy i stoły, nakryte białym płótnem. Każde dziecko otrzymało białą bułkę z masłem i kubek słodzonego kakao z mlekiem.
Zbliżały się Święta Bożego Narodzenia. Będą inne niż w Kazachstanie. Wówczas w wigilię nie było ani okruszyny chleba (…) A tu w Teheranie jest wigilia, opłatek, prawdziwa choinka. Zanim rozpoczęły się jasełka, św. Mikołaj rozdawał podarunki. Mówił nam – jak z latarką chodził po Polsce i szukał nas. Niektóre dzieci odnalazł na Syberii. Powędrował do Teheranu.
W niedzielę pojechałam z mamą na cmentarz. Wydzielono tam kwaterę dla Polaków. W przeciągu tak krótkiego czasu – grobów wyrosło bardzo dużo. (…) Chodząc wśród grobów odczytywałam nazwiska dzieci, których tu leżało dużo. Myślałam o karmionych „na siłę” przeze mnie, czy żyją? Widziałam kilka tabliczek na krzyżach zawierających tylko imię dziecka i datę śmierci. Na przykład: „Jaś – Polak, lat pięć zmarł w Teheranie w 1942 roku”.
Zacząłem pracować w charakterze kapelana w szpitalu angielskim, który mieścił się pod namiotami tuż przy stolicy z naszymi chorymi, a pozostawał pod zarządem Hindusów, odbywających służbę wojskową u Anglików. Pewnego dnia zgłosili się pewni rodzice poszukujący swego syna wśród chorych; odnaleźli go, ale już w agonii. Niektórzy chorzy byli tak strasznie wychudzeni, że raczej wyglądali na wyschnięte kościotrupy niż na istoty żyjące; już im żadne lekarstwo ani odżywianie nie pomogły. Stąd bardzo wielu umarło już na wolności w Persji. Kiedy pewnego dnia przypadł mi dyżur grzebania zmarłych, miałem ich dziewiętnastu.
(…) cała drużyna stała, śpiewając przy ognisku, a wśród nas przez krótką chwilę był we własnej osobie Ten, którego uważaliśmy za swego wybawiciela – generał Władysław Sikorski z córką Zofią. Wysłuchał raportu, powiedział parę ciepłych słów, dodał otuchy i odjechał. W ognisku tym, oczywiście, uczestniczyli wszyscy mieszkańcy obozu, nie tylko harcerze czy zuchy. Było to dla nas wielkie wydarzenie. A za kilka dni – może trzy lub cztery – usłyszeliśmy niewiarygodną i przerażającą wiadomość, ze zginął w katastrofie lotniczej nad Gibraltarem. Był to dla nas wszystkich wielki cios. Choć byłam dzieckiem, ogarnęła mnie panika, uczucie przepaści, otwierającej się pod nogami. Przygnębienie i lęk, że teraz już do Polski nie wrócimy (no bo kto się nami zajmie?)
Ostatnie miesiące pobytu w Teheranie były dość denerwujące. Wprawdzie w obozie był spokój, ale dookoła nas, szczególnie nocą często było słychać jakąś strzelaninę, krzyki. Mówiło się o jakiejś rewolucji i wszystko to źle wpływało na nasze morale. A w ostatnim okresie zaczęli się pojawiać rosyjscy żołnierze, co dla nas, ze zrozumiałych względów, było nie do zniesienia. (…) Po spotkaniu przez mamę krasnoarmiejca opuściliśmy Teheran bez żalu.
Isfahan - placówki opiekuńcze
Iran to kraj tak samo wielkich kontrastów, jak i jego przyroda. Isfahan jest miastem bardzo bogatym. Pełno tam wschodniego, bajkowego przepychu. Wystawy sklepów są wspaniałe, zapełnione srebrem i turkusami. W ogóle turkusy wszędzie się spotyka, na rozmaitych przedmiotach codziennego użytku, jako ozdoby stroju, a nawet na uprzęży osiołków. Bogaci Persowie opływają we wszelkie dostatki. A obok tego – skrajna nędza. Przy wspaniałych, bogatych budowlach – lepianki z gliny. Na ulicach mnóstwo żebraków, natrętnie domagających się jałmużny. Żebrzą również dzieci. Zewsząd wyciągają się małe rączki z prośbą: „kuczuilu puli” (mały pieniążek)!
Jechało z nami ponad 300 dzieci. 7 kwietnia, po przybyciu do Isfahanu, podzielono tę grupę na trzy: około stu najmłodszych, w wieku przedszkolnym, zabrał do siebie protestancki pastor lokując je w prywatnym domu oraz zapewniając im całkowity koszt utrzymania. Drugą grupę, dziewczynek – również w liczbie stu – zabrały do siebie siostry szarytki (Francuzki), a ostatnia grupa stu chłopców znalazła się w klasztorze ojców łazarzystów, również Francuzów. Te dwie grupy, rozlokowane w klasztorach, utrzymywane były z Funduszu Papieskiego. Opieka nad dziećmi była wszędzie polska. U sióstr szarytek pracowało pięć opiekunek.
Wszystkich razem dzieci było w Isfahanie dwa tysiące plus personel opiekuńczy, nauczycielski i administracyjny, liczący około 200 osób. Dzieci mieszkały w tzw. zakładach, t.j. w domach i szkołach wynajętych u mieszkańców miasta. Wszystkich zakładów było 20. Ks. Franciszek Tomasik objął opiekę nad dziećmi mieszkającymi w mieście, a ja w dzielnicy Dżufla zamieszkałej przez Ormian. Zatrzymałem się u Administratora dla Ormian katolików, u ks. Infułata Jean Apcana. Miał on opiekę nad Ormianami zamieszkałymi w Iranie i w Indiach. Jego współpracownikiem był ks. Leon Sarian. Byli oni bardzo życzliwi i szczerze nam oddani. Zakłady, które przed wojną służyły jako pomieszczenia szkolne, wydzierżawili nam za skromnym wynagrodzeniem. Mogło w ich szkołach zmieścić się około 300 dziewczynek wraz z personelem wychowawczym i nauczycielskim. Obok zakładu nr 6 był kościół ormiański, w którego korzystaliśmy.
W zakładzie nr 6 mieściła się szkoła powszechna, kurs krawiecki dla starszych dziewczynek; była własna pralnia, kuchnia, gabinet lekarski, gabinet dentystyczny. Kierowniczką szkoły była p. Jadwiga Żebrecka. Obok zakładu nr 6 był jeszcze pod moją opieką zakład nr 15 chłopców, gdzie kierownikiem był p. Stefan Juzwa, zakład nr 12 z kierowniczką p. Salomeą Surynt, przedszkole z p. Titze i sanatorium pod opieką s. Moniki Alekxandrowicz, która przed wojną pracowała w Lubczu nad Niemnem. S. Monika należała do Zgromadzenia Sióstr Urszulanek Serca Jezusa Konającego, pomagała jej s. Imelda Topolska.
Najtrudniejszy był właśnie ten pierwszy okres, gdy było tylu chorych, a wszyscy wymagali pomocy lekarskiej i nieustannej pielęgnacji. Od godziny 8 do 11 rano, w wielkim pośpiechu, ledwo nadążałam wykonać wszystkie konieczne czynności przy ciężko chorych: podawanie lekarstw, opatrunki, karmienie, mycie, przebieranie, słanie łóżek – to wszystko trzeba było zmieścić w tych trzech godzinach. Potem odbywałam ze zdrowymi lekcje, na razie ograniczone tylko do lekcji religii, potem dodałam gimnastykę. W tym czasie pani Sawlewicz z pomocą najstarszych chłopców dokonywała sprzątania całego, zajmowanego przez nas terenu. (…) Oprócz tego pani Sawlewicz uczyła chłopców przedmiotów ogólnokształcących. Lekcje odbywały się wspólnie dla wszystkich zdrowych chłopców, niezależnie od wieku (byli w granicach od 5 do 14 lat). Inaczej nie można było uczyć z powodu braku nauczycieli. Takie zbiorowe nauczanie było bardzo męczące. Ułatwiał je fakt, że dzieci były bardzo chętne do nauki i przeważnie zdolne.
Lekcje normalnie odbywały się przed południem, tylko w okresie letnim od maja do października mogły odbywać się w godzinach rannych: od 6 do 10, i po południu od 16 do 18 godziny a to wskutek wielkich upałów.
Dzieci i młodzież korzystały z codziennej mszy św. i wieczornego nabożeństwa, jak Majowe, Październikowe, Gorzkie Żale lub ze zwykłych nabożeństw wieczornych plus błogosławieństwo Najświętszym Sakramentem.
Najstraszniejszą plagą był świerzb i wszy. Zwalczanie ich przychodziło z największą trudnością. (…) Przełożony klasztoru przynosił nam lekarstwa. (…) Codziennie dzieci były myte i przebierane w czystą odzież. Brudna szła do worków i przesyłana była do sióstr szarytek, które ją prały i gotowały. (…) Żadne pranie i gotowanie nie pomagało, trzeba było je mechanicznie wyniszczać, podobnie jak dorosłe pasożyty. Była to walka wprost beznadziejna.
Stosunki nasze z Ormianami i Persami były dobre. Szczególnie na początku Persowie byli bardzo usłużni wobec Polaków, zwłaszcza Polek. Gdy ks. Kantak i inni Polacy podawali rękę na przywitanie Persom, ci byli zaskoczeni i mówili: nam nigdy Anglik nie poda ręki. Byli traktowani jako ludzie niższej klasy. Tak było nie tylko w Persji, ale w ogóle na koloniach.
Moje sanatorium otrzymało nr 11, ale zarządzałam także Zakładem nr 11a – dla matek z niemowlętami. (…) W tym czasie zachodziły liczne zmiany i przesunięcia wśród personelu, który się też odpowiednio powiększył liczebnie. W związku z tak dużym rozbudowaniem sieci zakładów, przeszły one na całkowite utrzymanie Delegatury Rządu Londyńskiego, która i tutaj została założona.
Sam fakt, że [Persowie] pozwolili na założenie i utrzymanie się placówki polskiej w Isfahanie świadczy o ich na ogół przyjaznym nastawieniu do nas. Dopomogli nam też dużo, np. w zakresie lecznictwa: korzystaliśmy z porad lekarzy-Persów, a ich szpitali (…) Wszystko to świadczyło o tym, że Persowie nie mieli do nas wrogiego stosunku, jako do obcego narodu. Jednak wielokrotnie okazało się, że jakaś przyrodzona dzikość, a chyba przede wszystkim przyzwyczajenie do traktowania kobiet (zwłaszcza cudzoziemek) i dzieci, jako pewnego rodzaju bezdusznej siły roboczej, jako niewolników – prowadziło do różnych ekscesów, które nieraz kończyły się tragicznie.
Napawało nas czasem lękiem, gdy odbywały się pochody religijne Persów, młodych mężczyzn biczujących się drucianymi miotłami przy takcie i śpiewie. Wtedy schodziliśmy z drogi i chowaliśmy się w mieszkaniach; fanatyzm mahometan jest straszny zwłaszcza podczas ich postu Ramadanu.
Zjawił się u mnie jeden z zakonników, bardzo zaaferowany, i z trudem, trochę na migi, trochę po francusku wytłumaczył mi, że nie ma czym nakryć dla drugiej zmiany dzieci, ponieważ pierwsi…zabrali ze sobą wszystkie kubki, a także sporo noży i widelców. Zdrętwiałam! Zaraz na początku taka przykrość! Nie mogłam uwierzyć w to, że dzieci pokradły te przedmioty. Po co im to? Zwołałyśmy chłopców z powrotem i , mocno zagniewane, kazałyśmy im oddać zabrane naczynia. Przyszli wszyscy bardzo skruszeni, przynosząc ze sobą wszystkie zabrane przedmioty. Ale cóż się okazało? Kubki zostały przez nich ładnie rozpłaszczone, wyklepane i z każdego z nich za pomocą noży i widelców wykonali udaną płaskorzeźbę – orła polskiego. Nie wiedziałyśmy, czy się gniewać na nich, czy wzruszyć.
Czuwałyśmy nieustannie nad naszą gromadką, starając się zapełnić im czas wolny tak, aby nie mieli go na psoty. Było to bardzo wyczerpujące, bo i noce nie były spokojne. Pełniłyśmy również nocne dyżury. W ciągu dnia trzeba było uważać aby [chłopcy] nie wymykali się do winnicy ojców, położonej tuż przy klasztorze, bo bardzo chętnie to robili – kusiły ich zarośla pełne winnych gron, a znowu nocą zdarzały się wypadki, kiedy interwencja i opieka były konieczne. Na przykład niektóre dzieci miały przy sobie własne, drobne przedmioty, czasem jakieś owoce lub słodycze. Zdarzało się, że jakiś łakomy malec dobierał się wieczorem do tych „skarbów” i powyciągał część słodyczy i innych drobiazgów spod poduszek kolegów.
Od chwili powstania w Persji Delegatury wszystkie dzieci utrzymywano już z jej funduszów. Wtedy to nastąpił dynamiczny rozwój polskiej kolonii w Isfahanie. Zakłady świetnie prosperowały, nauka i zajęcia były doskonale zorganizowane dzięki temu, że odpowiednio do potrzeb powiększała się liczba personelu. Dzieci były zdrowe, niczego im nie brakowało, przywykły nawet do klimatu. Wszystko to zapewniało im prawidłowy rozwój. Został nawet zorganizowany nowy szpital do naszego użytku.
Mimo wielu niedogodności warunki w Isfahanie były dość dobre. Wiele tu zależało od delegata, szefa delegatury, którym był wtedy pan Hoffman. Zmieniło się to na niekorzyść, kiedy objął rządy inny delegat. Zaczęły się wtedy niesnaski, a także mniejsze i większe kombinacje oraz złe gospodarowanie przydzielaną żywnością. W pewnym czasie przestali wypiekać chleb; w związku z tym skasowali przydział masła, bo po co masło bez chleba. Przywieziono z Teheranu przed Bożym Narodzeniem bakalie – orzechy, pomarańcze i inne świąteczne smakołyki, rozpłynęły się i nie dotarły do dzieciaków.
Warunki naszego dalszego pobytu w Iranie zaczęły się nagle szybko zmieniać. Wpłynęły na to nie znane mi bliżej względy polityczne, dość że kraj ten nie mógł już dłużej gościć naszej polskiej placówki w Isfahanie. (…) Część starszych dzieci wraz z ich opiekunami oraz sporo dorosłych uchodźców wysłano do Afryki. Młodsze dzieci na razie pozostały w Persji, ale i one miały niebawem wyjechać.
Ahwaz - obóz przejściowy dla wyjeżdżających z Persji
Iran to kraj o bardzo gorącym klimacie – ze wszystkimi jego złymi i dobrymi cechami. Krajobraz tego kraju jest bardzo niejednolity, kontrastowy. A więc w okolicy Isfahanu – wspaniała, tropikalna zieleń, niebywała kolorystyka krajobrazu, cudowne niebo, zawsze błękit (…) Za to gdy jedzie się na południowy-zachód w kierunku Ahwazu, krajobraz zmienia się radykalnie. Roślinność zanika zupełnie, ustępując miejsca słońcem wypalonej pustyni. Na horyzoncie ukazują się wysokie, skaliste góry (…) Upały trwają tam nieprzerwanie, ale za to noce bywają chłodne.
Przez około 11 tygodni pobytu w Ahwazie chodziliśmy do szkoły, urządzonej w dawnej stajni. Zorganizowano nam również chór, do którego mama po wyzdrowieniu należała. Urządzano tam również przedstawienia dla dorosłych i dla dzieci. Mieszkaliśmy podobno w dawnych koszarach wojska angielskiego. Mury były ogromne – grube i wysokie – miały prawdziwe, oszklone duże okna. (…) Cały czas było tam bardzo sucho i gorąco. Często wiał suchy wiatr, który niósł tumany piasku.