Kresy Wschodnie we wspomnieniach deportowanych
Deportacje obywateli polskich w głąb ZSRR
luty 1940
kwiecień 1940
czerwiec 1940
czerwiec 1941
Pierwsza fala deportacji (10 lutego 1940)
Wróciła mama z pracy, przynosząc straszną wiadomość, że na mieście panuje dziwna atmosfera. Polacy przemykają się ulicami jak ścigana zwierzyna, uciekając do domów. Znajomy kolejarz prawie w locie powiedział jej, że Polaków wywożą do Rosji, że na bocznicy kolejowej stoi ogromny zestaw wagonów towarowych, a dworzec obstawiony jest wojskiem sowieckim. W trakcie opowiadania „bojcy” wrócili oświadczając nam, że nas przesiedlają. Zapytani, na jakiej podstawie to czynią, odpowiedzieli, że mają „prykaz” (rozkaz).
Nadal krążyły złe wieści, że pojedziemy na Sybir. Kryliśmy się nocami w stogach, lasach, zabudowaniach gospodarstwa, aż spadł śnieg i mrozy uniemożliwiały dalej się kryć poza domem, zaczęliśmy chorować i rodzice zdecydowali pozostawać w domu. Mieliśmy ukryte zapasy wędlin i innych produktów żywnościowych, głód nas nie dręczył, lecz w takiej sytuacji apetytu nie mieliśmy, wciąż żyliśmy w strachu co będzie dalej z nami.
Wieczór 9 lutego 1940. Pod oknem ponuro zawył nasz pies. Będzie nieszczęście – powiedziała matka. Mnie aresztują – dodał wuj, żołnierze Września. Rano 10 lutego 1940 dom nasz otoczyli żołnierze radzieccy. Do mieszkania wszedł cywil i oznajmił, że mamy się spakować w ciągu dwóch godzin, bo zabierają nas do innej guberni. Wolno nam zabrać pościel i rzeczy osobiste. Nic więcej. Wuj zabrał się do pakowania. Matce wszystko leciało z rąk i ciągle troskała się, kto zaopiekuje się bydłem i innymi zwierzętami, które zostają. Ja płakałam gorzko. Mój młodszy brat nie zdawał sobie sprawy z tego, co się dzieje. Któryś z sołdatów zaczął zabijać kury i wrzucać do worka namawiając, żeby zabrać jak najwięcej jedzenia, siekierę i piłę. On wiedział dokąd jedziemy. Po upływie dwóch godzin załadowano nas na wozy i powieziono do stacji kolejowej w Chyrowie. Po drodze zobaczyliśmy więcej takich wozów. (…) Na stacji spotkaliśmy wszystkich naszych sąsiadów, którzy tak jak moja rodzina kupili ziemię z parcelacji.
10 lutego 1940 o godzinie 5 rano do naszego uśpionego domu załomotali rosyjscy żołnierze – NKWD, z którymi był również Ukrainiec, nawet dobry znajomy naszego taty. Celując w nas broń, krzyczeli „sobierajties, jeditie na druguju obłaz” i za 15 minut macie być gotowi. Przerażeni rodzice zamiast się ubierać i nas szykować, zupełnie potracili głowy. Mama zdjęła ze ściany obraz Serca Jezusowego Najświętszej Maryi Panny i tak w koszulinie była gotowa do drogi. Dopiero ostre ponaglanie żołnierza NKWD przywołało ją „do porządku” i zaczęła ubierać nas i siebie. Następnie nie pozwolili nam nic zabrać, a zresztą nie było na to czasu, bo po 20 minutach byliśmy już na saniach, które zaprzężone w konia stały na podwórku.
Nadszedł 10 lutego 1940, dzień chociaż mroźny, ale jakiś pochmurny i przygnębiający. Opanował mnie jakiś dziwny niepokój. Jak zwykle, po skromnym posiłku poszłam do mojego domu nakarmić swoją trzodę, po czym skierowałam się na drogę, żeby pójść odwiedzić rodziców, którzy mieszkali o kilometr ode mnie. Niestety nie doszłam, bo kiedy uszłam kawałek drogi, pojawiły się za mną sanie zaprzężone w parę koni, a na saniach dwóch mężczyzn. Zapytali o moje nazwisko. Ja nie wiedząc o co chodzi, zmuszona zostałam do powrotu do domu.
W domu powiedzieli mi, że mam się ciepło ubrać i zabrać trochę żywności. Ja nie miałam wcale co zabrać, chleba nie miałam, trochę jedynie mąki. Pozwolili również zabrać pościel i ubranie. Mogłam też, ale skąd mogłam wiedzieć, zabrać pobite kury, ale tego nie podpowiedzieli, a później by się przydały. Mrozy były duże, więc by się nie popsuły. A zatem zostawiłam duży dom, nie wykończony co prawda, konia, krowę, jałówkę, kury i już założony duży sad, plon dwuletniej pracy mojej i męża.
W dniu 10 lutego 1940 roku po północy między 3 a 4-tą godziną rozległy się mocne stukania do drzwi i okien naszego domu z okrzykami natychmiastowego otworzenia drzwi w języku ukraińskim. Po otworzeniu domu przez ojca, do mieszkania weszło kilka osób przedstawiając się jako przedstawiciele miejscowej władzy. Osoby te nie były nam znane poza jedną kobietą o imieniu Tamara, która po wybuchu wojny udzielała się społecznie w jakiejś ukraińskiej organizacji społeczno - kulturalnej.
Zebrano nas wszystkich w jedno miejsce w kuchni, bo była dość obszerna. Jeden z mężczyzn oświadczył nam, że zgodnie z wolą narodu ukraińskiego i zarządzeniem najwyższych władz Związku Radzieckiego zostajemy pozbawieni prawa zamieszkiwania na tutejszym terenie i zostajemy przesiedleni na inny teren.
Dnia 10 lutego 1940 r. w mroźny poranek w miejscowości Strzałki powiat Bóbrka woj. lwowskie o godz. 6 rano zastukano mocno do drzwi (...). Ojciec poszedł otworzyć drzwi i powrócił do mieszkania w towarzystwie uzbrojonych żołnierzy radzieckich. Spędzono wszystkich z łóżek pod pretekstem szukania broni, której oczywiście nie znaleziono. Wówczas oznajmiono nam, że wszyscy mamy zbierać się. Padło pytanie dokąd? Usłyszeliśmy na to odpowiedź, że “przesiedlamy was do drugiego województwa”. Zdrętwieliśmy, ręce nam opadły. Do opuszczenia domu dano nam 1 godzinę czasu. Znajomy Ukrainiec, który towarzyszył żołnierzom, pobudził nas do działania. (...) W ciągu godziny wśród rozpaczy i łez straciliśmy dorobek całego życia rodziców, tj. 12 h ziemi z wszystkimi zabudowaniami, z inwentarzem martwym i żywym 6 krów, 3 konie, drób itd. Naszymi końmi na saniach zawieziono nas do szkoły, gdzie zastaliśmy grupę przerażonych rodzin z małymi dziećmi i starcami.
W sobotę wczesnym rankiem pod każdy dom naszej wsi żołnierze sowieccy podstawili swe podwody – sanie do transportu ludzi. Najpierw przeprowadzili rewizję w domach, ponieważ szukali, czy nie mamy gdzieś ukrytej broni. Szukali wszędzie, w łóżkach, pod podłogą, na strychu, w stajni, w stodole itd. Następnie powiedzieli nam, żebyśmy się zbierali, ponieważ będą nas przewozić do innej miejscowości, bo tu będzie wielka wojna. Czasu na spakowanie się nie było dużo, bo tylko pół godziny.
Druga fala deportacji (13 kwietnia 1940)
Po pożegnaniu z Mamusią, Ojciec podszedł do nas, uścisnął, serdecznie ucałował: “Bądźcie zdrowe i opiekujcie się Mamusią”. Wyszli. Przy samochodzie Ojciec zrobił jeszcze ręką gest pożegnalny i odjechali.
Przez cały okres przebywania Ojca w więzieniu w Kałuszu, można było nosić obiady, toteż Mamusia starała się robić jak najlepsze potrawy i to, co lubił, żeby jemu choć tym uprzyjemnić ten straszny okres. Tatuś nawet napisał kiedyś, żeby tak nie dogadzać, bo na pewno jest nam teraz ciężko. (...) Co dzień przed więzieniem spotykała się Mamusia z wieloma paniami, żonami inżynierów, urzędników, policjantów, które jak i ona przynosiły obiady i zmiany bielizny swym mężom. Były to jeszcze ostatnie kontakty z naszym Ojcem. (...) Kiedyś przesłałyśmy kartkę, że po Mszy św., a były to święta Bożego Narodzenia, przyjdziemy we trójkę o oznaczonej godzinie pod więzienie. Rzeczywiście Ojciec znów wdrapał się na okno, ale ponieważ miał brodę, z tej odległości, gdzie stałyśmy, raczej tylko domyślałyśmy się, że to On. Żadnych znaków, jak machanie ręką, nie dawaliśmy sobie, bojąc się, żeby ktoś niepożądany tego nie zauważył i żeby tym Ojcu nie zaszkodzić. (...) 17 lutego dowiedziałyśmy się, że w nocy więźniowie zostali przewiezieni do Stanisławowa. Tam można było tylko raz w miesiąca podać zmianę bielizny i coś do jedzenia. Zanim Mamusia dowiedziała się, gdzie Ojciec znajduje się - a nie było to wcale takie łatwe - dopiero w pierwszej połowie marca zawiozła paczkę. Następny raz miała dostarczyć trzynastego kwietnia. Wszystko już miała gotowe, lecz Ojciec paczki nie dostał, bo tego dnia przyszła kolej na naszą wywózkę.
13 kwietnia o godzinie 4 rano zbudziło nas gwałtowne dobijanie się do drzwi wejściowych na werandzie. Otworzyła właścicielka domu. Okazało się, że był to oficer NKWD z kilkoma cywilami. Przeprowadził rewizję w naszym mieszkaniu i kazał pakować się oznajmiając, że zostajemy przesiedlone do województwa tarnopolskiego. Wiedziałyśmy, że to kłamstwo i co to w rzeczywistości oznaczało.
Czułam w głowie pustkę i jakąś wielką niewiadomą przed nami. Jedna myśl tylko wirowała w głowie - i nas też to spotkało.
Całe szczęście, że Mamusia dowiedziała się, gdy wczoraj wieczorem wyszła do szewca po buciki, że na dworcu znów stoi mnóstwo wagonów towarowych tak jak przed poprzednią wywózką w lutym. Na wszelki wypadek do późnej nocy pakowałyśmy najpotrzebniejsze rzeczy, a potem zdjąwszy tylko wierzchnią odzież położyłyśmy się do łóżek.
Z zewnątrz słychać było nawoływania, rozkazy, pytania o nazwiska, prawdopodobnie przychodzili krewni lub znajomi, chcąc coś komuś jeszcze podać lub o kogoś się dowiedzieć. Dobrze, że na dworze choć pochmurno, lecz dość ciepło i w wagonie nie było zbyt zimno. Ruszyliśmy dopiero o godzinie 19. Wszystkich osób w wagonie było 28.
Trzecia fala deportacji (29 czerwca 1940)
Dojechaliśmy do Krakowa, pociąg zatrzymał się na moście na Podgórzu. (…) gdy wysiadaliśmy z pociągu, zaczął się nalot na Kraków. (…) postanowiliśmy jechać dalej. W pociągu czuliśmy się bezpieczniejsi. Pociąg ruszył i zatrzymał się dopiero w Biadolinach. Tutaj przeżyliśmy bardzo silny nalot (…) Trzeba było uciekać do lasu. Było dużo zabitych. My na całe szczęście uszliśmy z życiem. Po bombardowaniu, gdy Niemcy odlecieli, wróciliśmy do tego samego pociągu i pojechaliśmy dalej na wschód, kilkukrotnie przesiadając się do różnych pociągów (okaleczonych bombami), aż dojechaliśmy do Sokola. (...) Rano, gdy wstaliśmy był piękny poranek, błękitne niebo, a na tym niebie błękitnym niebie nisko lecący samolot. Zaczęliśmy mu machać, bo nikt nie spodziewał się tutaj niemieckiego samolotu, a on zaczął tak strasznie bombardować. Rodzice postanowili jechać dalej na wschód, do brata matki Władysława Fajfera na Wołyń. (…) 8 września 1939 szczęśliwie dojechaliśmy do wujka Włodka, myśląc, że przeczekamy tu wojnę i wrócimy do domu. Ale przyszedł nieszczęsny dzień 17 września i wszystkie nadzieje przepadły. (…) W lutym 1940 wezwano rodziców i ciocię Elę do Ludwipola, aby zadeklarować się, czy chcą zostać na Wołyniu, czy też wracać do domu do Polski (na Rodinu). Do Ludwipola zostali wezwani wszyscy bieżeńcy. Pojechała od nas tylko ciocia Ela. Do zgromadzonych uciekinierów przemówił przewodniczący tamtejszych władz – przewodniczący Kriworuczka – Żyd z Kijowa i oznajmił, że wszyscy wyjedziemy. Rodzice i ciocia oznajmili, że chcą wrócić do Polski. (…) I oto 29 czerwca o godzinie 1 w nocy czterech enkawudzistów przyjechało czterema furmankami i kazali się zbierać, mówiąc: „jedietie w Germaniu”. Było „bystrej, bystrej, nic nie zabierać, bo tam przecież wszystko macie”. (…) dwóch enkawudzistów wtargnęło do domu, a dwóch stało z karabinami pod oknami, aby nikt nie uciekł. Jeden enkawudzista (Żyd) po cichu powiedział ojcu, żeby zabrać co się da do jedzenia. (…) Zawieźli nas na stację do Kostopola. Całą drogę jechaliśmy pod karabinami. W Kostopolu przyłączyli do nas tatę i kazali wsiąść do wagonu. W wagonie tym była już jedna rodzina ukraińska o nazwisku Herman (mąż, żona, dziecko). Poznaliśmy się i rodzice zapytali, dokąd nas powiozą. Oni wzruszyli ramionami, że nie wiedzą, a rodzice powiedzieli, że zawiozą nas do domu do Polski. Hermanowie popatrzyli się na siebie i uśmiechnęli się. Rodzice w dalszym ciągu byli przekonani, że jadą do Polski. Później wagon nasz doczepili do jakiegoś pociągu i dojechaliśmy do Sarn. Tutaj kazali przesiąść się do innego pociągu, a ten już stał na szerokich torach. Rodzice dopiero wtedy zrozumieli, że jedziemy w nieznane.
4 rano. Walenie do drzwi i wołanie „otwierać”. Stało się. Już wieczorem poprzedniego dnia oglądałam z koleżankami wahadło bydlęcych wagonów podstawionych na bocznicę. Były otwarte i puste. Do mojej świadomości wdarł się niepokój. Przy przyjściu do dom, tak by nikt nie widział spakowałam swoje drobiazgi. W nocy nie mogąc spać – czuwałam. Intuicja nie zawiodła. W wigilię moich 15. imienin wraz z rodzicami i dwiema siostrami zostaliśmy wpakowani do owych wagonów, które już były strzeżone przez radzieckich żołnierzy, by nikt do nas się nie zbliżał.
Czwarta fala deportacji (czerwiec 1941)
Janek powiedział: „Wacek pryskamy za granicę. Twojego ojca i moją matkę z Wandą i Jurkiem widziałem w Czyżewie na stacji, są wywożeni na Syberię”. W pierwszym odruchu schowaliśmy się w życie i mieliśmy zamiar iść do granicy, a było to około dwudziestu kilometrów. Cóż to znaczy dla młodych chłopaków, którzy mają po 19 lat, znających teren, drogi, ludzi. Po chwili jednak przyszła refleksja. A co będzie z ojcem? Józef siedzi w więzieniu, Roman jest za granicą w Ostrowi Mazowieckiej, Antoś w Łomży ma swoją rodzinę i daleko, jak się dowiedziałem po latach też w tym czasie był razem z Zosią – swoją córką – aresztowany, Janka, starsza kobieta, z drobnymi dziećmi, kto więc może pojechać z ojcem, kto się nim zaopiekuje? Przecież to staruszek – 79 lat. Po co takiego starca ruszają z gniazda, przecież ten człowiek nie może już nikomu szkodzić. Po tym rozumowaniu doszedłem do wniosku, że ja powinienem z ojcem pojechać, tylko ja i nikt inny. Nie wolno mi uciekać, a muszę się starać, abym mógł z nim razem pojechać i nim się opiekować, starać się przywieźć go z powrotem do domu. Wyłożyłem Jankowi swoje racje i obaj doszliśmy do wniosku, że powinniśmy pojechać, ja z ojcem, on z matką i młodszym rodzeństwem. Zdecydowaliśmy się zgłosić do NKWD, aby nas też zabrali.
Z mego domu rodzinnego zostałam wyrwana siłą 20 czerwca 1941. Wczesnym rankiem zapukowali do drzwi nieznajomi mężczyźni, podając się za pracowników NKWD. Aresztowali ojca, a matce kazali zbierać się z dziećmi i podręcznymi rzeczami oraz ładować się na stojący przed domem ciężarowy samochód. Zbudzona ze snu, patrząc na płaczącą matkę, domyśliłam się, ze deportują nas do Rosji, gdyż słyszałam o wywożeniu Polaków w głąb Rosji już kilkukrotnie w 1940 i 1941 roku.
Było to 20 czerwca 1941 roku. Przyjechało po nas trzech NKWD-stów z karabinami. Przyjechali bryczką zaprzężoną w parę koni. Od razu “ręce do góry” zrewidowali nas i kazali wsiadać do bryczki. Posadzili nas na siedzeniu tyłem do konia. Sami usiedli na przeciw nas z karabinami gotowymi do strzału. W naszej obecności ładowali broń. Po drodze mijaliśmy kolegów, którzy pracowali na linii. Wacek - krzyczą - gdzie jedziesz? Na białe niedźwiedzie - odpowiadam. Skąd wiesz - pyta jeden z konwojujących. A gdzie dalej można - odpowiadam. Jedziemy dalej, a jednocześnie coraz bliżej. Coraz dalej zostają koledzy i to co nas łączyło, a coraz bliżej jest to co nas czeka, to co było postrachem wszystkich Polaków wtedy i zostało jeszcze długo potem - Syberia. Miejsce gdzie zawsze jechali uczciwi Polacy po spotkaniu z Rosjanami.
Zabrałem, co mi w ręce wpadło. Ubrania ojca, swoje, leki i narzędzie lekarskie. Garnki, kubki, noże i pościel.
W nocy 19/20 czerwca 1941, około godziny 2.00, usłyszeliśmy łomot do drzwi i krzyk: „Otwierać! Otwierać!”. Zerwaliśmy się z przerażeniem ze snu. (...) Powstała wielka panika – płacz, krzyki. Ubieraliśmy się w pośpiechu i przerażeniu, które trudno opisać. Siostrze, która otworzyła drzwi, udało się uciec z domu. Młodsi brat i siostra zsunęli się z balkonu pierwszego piętra i również uciekli. Ja z najstarszą siostrą Marią pakowaliśmy odzież, pościel oraz żywność do worków, w poszewki, w co się dało. Pobiegłem na strych i pozbierałem kawałki zrobionego wcześniej mydła, spakowaliśmy kilka garnków, trochę nakryć, apteczkę, kubki, miski, talerze blaszane (...). gospodarze z sąsiedztwa, którzy dostali nakaz zawiezienia nas do Łomży na dworzec kolejowy, podjechali dwiema furmankami. Zabraliśmy również odzież rodzeństwa, które uciekło, bo nie byliśmy pewni, czy ich nie złapią i nie wywiozą razem z nami. Sześcioletniego Tadeusza mama spuściła za ręce z balkonu, mówiąc: „Uciekaj, dziecko, może się uratujesz, może cię przygarną dobrzy ludzie”.
Widziałem dużo znajomych stłoczonych i płaczących w wagonach. Co za straszny widok. (…) łzy same cisną się do oczu. Wreszcie znajduję ojca. Stoi biedny, opuszczony, załamany, patrzy niewidzącymi oczyma, nie rozumiejąc sytuacji i pyta, co od niego chcą. Coś mnie ścisnęło w gardle, gdy tak patrzyłem na tego staruszka – mego ojca. Odezwałem się, zobaczył mnie i widziałem, jak inaczej spojrzał. Poczuł się bezpieczny. (…) Odczuł, że ktoś bliski jest koło niego, że nie jest sam w tym zgiełkliwym, rozpaczającym otoczeniu.
Mama i babcia zabierały najpotrzebniejsze rzeczy, tj. ubranie, pościel oraz żywność. Na samochód załadowano razem trzy rodziny: Żyźniewskich 4 osoby, Hanusewiczów 3 osoby i nas 5 osób, tj. mama, babcia, siostra, ja i najmłodszy brat, który miał 8 lat. Był ciepły, letni ranek i w kościele dzwoniono na nabożeństwo. Zrobiło się mi bardzo smutno i zaczęłam płakać, gdyż sąsiedzi rzucali na samochód chleb, cukier i wędzoną słoninę. To upewniło mnie, że ludzie wiedzą, jaki los nas czeka. Samochodem dowieziono nas do jakiejś małej bocznicy towarowej koło Gudogaj i załadowano do ciężarowych wagonów po 40 osób.