Nowa Zelandia we wspomnieniach polskich uchodźców
Polscy uchodźcy w Nowej Zelandii
1944-1945
W drodze do Pahiatua
17 września 1944 wyruszyliśmy w tę daleką i – jak się później okazało – niebezpieczną podróż. Było nas 80 osób personelu oraz 736 dzieci w wieku od czterech do kilkunastu lat. Personel była to cała brygada osób pełniących najrozmaitsze funkcje, a więc nauczyciele, wychowawcy, pracownicy administracyjni, gospodarczy, służba sanitarna itd. Jechały również z nami nasze nieocenione towarzyszki dr Czochańska i dentystka Dawidowska, ponadto s. Imelda i ja oraz nasz duszpasterz ks. Michał Wilniewczyc. Załadowaliśmy się na niewielki statek, który zupełnie nie był przystosowany do transportu tak dużej ilości pasażerów. Na statku nie było kabin ani jakichkolwiek pomieszczeń sypialnych. (…) Przez Ahwaz dotarliśmy do Bombaju, gdzie przesiedliśmy się na amerykański statek S/S „Gen. Randall”, który wiózł amerykańskich i nowozelandzkich żołnierzy, powracających z wojny. Amerykanie w dużej liczbie byli polskiego pochodzenia, co nam było bardzo miłe. (…) Płynęliśmy przez wody gęsto zaminowane, a także kryjące w sobie niemieckie łodzie podwodne. Nie było na naszym statku przyrządów służących do wykrywania tych łodzi. Skutkiem tego, aby uniknąć katastrofy, statek musiał zmieniać kierunek (…) płynęliśmy nieustannie serpentyną o długich i gęstych pętlach, co oczywiście ogromnie przedłużało czas podróży, nie mówiąc już o tym, że była to sytuacja, jakby się żyło na wulkanie, który lada chwila grozi wybuchem.
Wyruszyłem z grupą liczącą 735 dzieci i 102 personelu autokarami do Achwazu, skąd 4 października opuściliśmy Iran i na statku angielskim przewieziono nas do Bombaju. W Bombaju przeszliśmy na okręt amerykański USS Gen. Randall i dn. 13 października odpłynęliśmy do Nowej Zelandii. Okręt ten miał już na pokładzie żołnierzy australijskich, nowozelandzkich, amerykańskich i innych obywateli. Od Bombaju eskortowały nas przez kilka dni krążowniki i samoloty. (…) Przy różnorakiej pogodzie i niebezpieczeństwach, przy gaszeniu niekiedy świateł i spuszczaniu bomb głębinowych, gdy kapitan okrętu usłyszał jakiś szmer w głębinach morskich przepłynęliśmy ocean Indyjski i naokoło Australii dobiliśmy 31 października 1944 do portu Wellington. Na pokładzie powitał nas konsul polski p. Kazimierz Wodzicki z małżonką p. Marią i premier Nowej Zelandii p. Fraser.
1 listopada 1944 przybiliśmy do gościnnych brzegów Nowej Zelandii. (…) Byliśmy witani nie tylko życzliwie i radośnie, jak mili goście, ale zostaliśmy przyjęci po prostu z miłością, jak odnaleziona po latach rodzina. (…) Przenieśliśmy się z pokładu na ląd wprost w ramiona witających nas ludzi. Wśród nich były całe szkoły i organizacje społeczne ze sztandarami, tłum ludzi wiwatujących na cześć Polski. Opuszczający statek żołnierze nieśli małe dzieci na rękach. Zewsząd sypały się kwiaty.
1 listopada odjechaliśmy pospiesznym pociągiem do obozu obok miasteczka Pahiatua. Przez całą drogą około 100 km byliśmy nad wyraz serdecznie witani przez miejscowych mieszkańców. Przygarniętą nas z całą serdecznością, okazywano nam wiele serca.
Obóz dla uchodźców w Pahuatua
Nowa Zelandia mało mniejsza terytorialnie od Polski, a liczyła w latach 40. zaledwie 2 miliony mieszkańców; ludność to Irlandczycy i Anglicy, język urzędowy angielski. Ludność tubylcza to Maorysi żyjący przeważnie w rezerwatach – poganie. Klimat łagodny. Ludność zamożna. Cały kraj to dwie wielkie wyspy; wszędzie drogi asfaltowe, pojazdy tylko samochodowe.
Dowiedzieliśmy się, że to dzięki p. Marii Wodzickiej, żony konsula, zostaliśmy tu sprowadzeni z tym zamiarem, że tu już pozostaniemy na zawsze. Dlatego wybrano z naszych dzieci „perskich” jak je nazywano, sieroty nie mające do kogo wracać po zakończeniu wojny, a Kościołowi Katolickiemu w Nowej Zelandii chodziło o wzmocnienie elementu katolickiego w kraju protestanckim, i w ogóle ludności nowozelandzkiej, gdyż przyrost naturalny był bardzo mały.
Umieszczono nas w osiedlu, całkowicie przerobionym z byłego obozu poniemieckiego, niedaleko Wellington, w miejscowości Pahiatua. Osiedle to było administrowane przez wojskowe władze nowozelandzkie. Było znakomicie zaopatrzone i wyekwipowane we wszystko, co w tych warunkach było nam potrzebne.
Przed naszym przybyciem w obozie przebywali jeńcy wojenni, przeważnie Japończycy. Obóz był położony w kotlinie między górami o klimacie niezdrowym, gdzie jednego dnia można było przeżywać cztery pory roku.
Baraki były zbudowane z pilśni z centralnym ogrzewaniem, z kanalizacją, bieżącą wodą zimną i ciepłą. Drogi między barakami były asfaltowane. Pośrodku obozu była duża sala kinowa i obok przylegająca niewielka kaplica i szpital.
Zaraz po przyjeździe zorganizowaliśmy tam szkoły dla naszych podopiecznych. Powstało więc przedszkole, szkoły podstawowe i gimnazjum ogólnokształcące. Z wyjątkiem przedszkola i gimnazjum, nauka odbywała się osobno dla dziewcząt i chłopców. Powstały też kursy: ogrodniczy i krawiecki. (…) Lekcje i zajęcia odbywały się w języku polskim. Angielski był językiem drugorzędnym. Dzieci, stosownie do wieku, zostały podzielone na grupy i miały swoich wychowawców.
W niedzielę 19 listopada miała miejsce intronizacja obrazu Matki Boskiej Kozielskiej, ofiarowanego przez dwie panie z Wellington: Sylvia P. Wilson i Sylvia G. Chapman; o godz. 11.30 zgromadziliśmy się wszyscy w auli, a gdy wnoszono obraz zaśpiewaliśmy: „Cześć Maryi…” Ofiarodawczynie z obrazem przeszły między szpalerem utworzonym przez sodaliski i harcerstwo do ołtarza i wręczyły mi go; ucałowałem obraz i umieściłem go na ołtarzu, przy którym straż pełnili: harcerstwo, koło ministrantów i dzieci w stroju narodowym.
W dni powszednie odprawiałem mszę św. w kaplicy o godz. 6.30, a w niedzielę i święta dwie msze św.: pierwsza w kaplicy o 6.30, a druga o 9 w auli z kazaniem. Wieczorem we wszystkie dni błogosławieństwo Najświętszym Sakramentem o godz. 18.30.
W końcu stycznia [1945] nasza władza obozowa postanowiła zamknąć kilka klas szkolnych, a młodzież wysyłać do szkół nowozelandzkich. Na tę wiadomość, która spadła jak piorun z nieba, stanął na nogi prawie cały obóz i krzyknął głośno, stanowczo: nie. Rozszalała się burza i trwała dość długo. Przecież ta resztka młodzieży i dziatwy została wyrwana z pożogi wojennej i z piekła syberyjskiego nie po to, by wsiąkła tu w obce społeczeństwo, ale by została zachowana dla swojego narodu, który wiele młodych ludzi stracił w czasie wojny. Starsze społeczeństwo odpowiedziało wobec projektu władzy: że nie zgodzi się nigdy na zamknięcie jakichkolwiek klas szkolnych, a zwłaszcza klas gimnazjalnych.