Obwód wołogodzki we wspomnieniach deportowanych
Obywatele polscy deportowani w obwodzie wołogodzkim
1940-1941
W drodze na zesłanie
Mąż dostał szoku nerwowego i zabrano go do osobnego wagonu. Ciągle powtarzał: Co z nami będzie? Raz dziennie w czasie postoju pozwalano go odwiedzić. Nie mogłam go uspokoić, sama też byłam w ogromnym napięciu. Wagony nie były ogrzewane, tylko na środku stał metalowy piecyk. Kołdra przymarzała do ściany i z synem staraliśmy się spod kołdry nie wyłazić ze względu na zimno.
Nie mieliśmy pościeli ani żadnych koców, bo nie pozwolili nam zabrać, za poduszkę służyła nam pięść lub ręka, na tych gołych deskach było bardzo zimno i twardo, że rano nie mogliśmy się ruszać. (…) Ojciec jadąc do nas na stację zabrał wór wędzonek ukrytych gdzieś w spichrzu i suchary z chleba. (...) Silny mróz coraz bardziej nam dokuczał, dobrze, że ojciec jeszcze zabrał pled ze skór baranich, którymi mogliśmy się na zmianę otulić i na nim spać.
W wagonach wszystkich rozbrzmiewały pieśni religijne, “Boże coś Polskę”, “Pod Twą obronę”, “Kto się w opiekę”, “Nie rzucim ziemi”, wszyscy płakaliśmy, prosiliśmy Boga, aby nas nie opuścił.
W każdym składzie pociągu było około 50 wagonów, a w wagonie w zależności od jego wielkości znajdowało się od 40 do 60 osób. W każdym wagonie znajdował się piecyk oraz dziura okratowana o wymiarach 10 na 10 cm. Podróż trwała, o ile pamiętam, 2-3 tygodnie. Po drodze raz dziennie dostawaliśmy zupę z łupin i wodę, każdy gotował jeszcze ze swoich zapasów które zabrał z domu. Było bardzo zimno, w piecyku paliliśmy, na stacjach kobiety i dzieci wychodziły, aby uzbierać trochę opału.
Pod dachem wagonu były małe świetliki, do których wspinali się mężczyźni i wypatrywali jakichś napisów, czekali na okazję, może pojawi się ktoś z miejscowych ludzi i powie dokąd nas wiozą. Jedyną wiadomość, jaką uzyskali, to była nazwa miejscowości “Ciopcara”, co wzbudziło ogólną wesołość. Nie wiem czy dobrze ją dosłyszano, czy nie, ale nastrój trochę się poprawił. Pewne było tylko, że kierują nas wciąż na północ. Wskazywało na to niebo i omszone drzewa. Tylko tyle wiedzieliśmy.
Na środku wagonu stał okrągły żeliwny piecyk z jednym otworem do gotowania, domagaliśmy się o opał, bijąc w drzwi zamknięte. Po kilku godzinach na ścianach wagonu osiadł szron, który skrobaliśmy, żeby zwilżyć usta, wreszcie wrzucono nam kilka okrąglaków drzewa do piecyka, ale nikt z nas nie miał siekiery ani piły, żeby rozrąbać te kawałki drzewa, zresztą nie pozwolili nam wziąć do wagonów siekiery. Podejrzewano nas, że możemy zrobić otwór w wagonie i uciec, chociaż to było niemożliwe, byliśmy dość solidnie strzeżeni. Okna były zakratowane, obite do tego blachą, że nic nie mogliśmy widzieć co się dzieje na zewnątrz, jedynie torowisko było trochę widoczne. Drzwi były zamknięte na kłódki.
W naszym wagonie urodziła się dziewczynka, ojciec jej był zabrany wcześniej jako oficer i my wszyscy pomagaliśmy w tej tragicznej chwili. Zaczęliśmy alarmować, bić w ściany w drzwi, gdzie tylko były postoje, żołnierz otworzył z wrzaskiem pytając, co się dzieje? Prosiliśmy o lekarza lub położną. Zaklął i zatrzasnął drzwi i poszedł. Po około 20 minutach przyszła jakaś pielęgniarka czy położna, przyniosła w kubełku ciepłą wodę i poleciła dać opał do naszego wagonu. Dali znowuż parę klocków drzewa, trzeba było rozłupać scyzorykiem, to już było zajęcie dla mężczyzn w tym wagonie.
Wielu ludzi nie przetrzymało tej podróży (…) Coraz częstsze były zachorowania. Wywożeni ludzie byli w różnym wieku: małe dzieci, dorośli, babcie i dziadkowie, no i ci, którzy mieli dopiero przyjść na świat.
Zaczęła rodzić. Pociąg był w pełni biegu, nie można było wezwać pomocy. Kobieta krzyczała wijąc się z bólach. Zaczęły płakać wszystkie dzieci w wagonie. Mężczyźni zrobili parawany z koca, by odizolować rodzącą. Ich rodzina była na pryczy pod nami. Ja mając dostęp do okienka ściągałam ręką śnieg z dachu, który roztapialiśmy w garnku na piecyku, bo nie było wody. Kilka kobiet zajęło się przyjęciem porodu.
Wszyscy w wagonie modlili się o szczęśliwy poród. Po godzinach męki w trzęsącym się zimnym wagonie urodził się chłopczyk.
Ochrzciłam na posiołku z wody dając mu imię Stanisław. Na stacji Briańsk zgłosiliśmy konwojującym nas milicjantom o tym fakcie. Do wagonu przyjechała karetka i zabrała panią Dzięciołową z nowonarodzonym synkiem do szpitala. Przywieziono ją na posiołek po dwóch tygodniach.
Po dwóch dniach dawano nam raz dziennie zupę i po kawałku chleba. Kazano tez zrobić wykaz dzieci do lat trzech i przydzielono im po parę deka cukru. Pewnego razu wszedł milicjant i zapytał - czy wszyscy otrzymali cukier, na co ja mu odpowiedziałam, że ja nie otrzymałam. Na moją odpowiedź zapytał mnie - a co ty masz trzy lata? a ja mu na to - to u was w Sowieckim Sojuzie tylko dzieci do lat trzech jedzą cukier - Coś mi na to odpowiedział i odszedł zdenerwowany. Po jakimś czasie wszedł do naszego wagonu, wywołał mnie i dał mi torbę skręconą z gazety, w której było ze dwa kilogramy cukru w kawałkach - mówiąc - pamiętaj, że u nas nie tylko dzieci do lat trzech jedzą cukier.
Życie na zesłaniu
W końcu zawieźli nas na miejsce. Widok nie był zachęcający. Stały tam baraki poukraińskie (w 1932 roku mieszkali tu wysiedleni Ukraińcy – kułakowie). Od razu po przybyciu zrobiono nam zebranie, gdzie oznajmiono nam, że tutaj będzie nasza mogiła i nasza śmierć.
Ulokowano nas w baraku, dostaliśmy klitkę z Panem Olędzkim. Prycze do spania, ławka przy ścianie i stół.
[Baraki] zbudowane były z okrąglaków grubości 25 cm, które były przekładane mchem. Nasz barak był piętrowy - na piętrze mieściło się 5 pokoi, a raczej izb oddzielonych od pozostałych deskami. W każdym pokoiku były prycze wymoszczone sianem. Innych mebli nie było gdzie postawić, nawet stolika nie było tak, że jadło się na kolanie. Po środku znajdowała się duża kuchnia 4 - 5 fajerkowa. Na dole znajdowało się 12 rodzin. W barakach królowały pluskwy i prusaki, było ich tak dużo, że nie pozwalały spać. Inne baraki były parterowe. Każda rodzina miała swój kąt, w baraku znajdowała się izba rodzinna w której przebywało czasem 6-8 rodzin.
Komendant tego “posiołka” wezwał do siebie przedstawicieli poszczególnych rodzin i zakomunikował, że będzie przydzielał “kwartiry” tzn. mieszkania. Nikt nie wiedział, jak jest w środku. Kiedy przyszła kolej na nas powiedział do ojca: (…) “Ty Godowski otrzymujesz mieszkanie numer trzynaście w domu numer trzynaście”. Poszliśmy więc do wskazanego baraku numer trzynaście szukać mieszkania numer trzynaście. Tam zastaliśmy długą salę, a w niej dwa rzędy drewnianych prycz jedne przy drugich, góra i dół, góra i dół, jak w obozie. Prycza numer trzynaście okazała się tym mieszkaniem i usytuowana była jako pierwsza od drzwi wejściowych do sali.
Niskie baraki z małymi oknami jak żołnierze w czterech szeregach, po środku Komendantura z komendantem, który będzie Carem Wajenskim Naczelnikiem Wszechwładzą. Były to baraki po zesłańcach – brudne z licznymi napisami i datami, których jeszcze nie rozumiałem – którzy zostali wywiezieni w nieznane, aby mogli zamieszkać my Polacy. Przydzielono nam barak z numerem 6, w jednej małej izbie zamieszka [...] w sumie 15 osób. Prycza przy pryczy z wąskim przejściem i pod ścianą piec lepianka. Prycze nam służyły nie tylko do spania, to był stół, krzesło i życie rodzinne, na którym odbywało się wszystko.
Były to baraki wybudowane z okrąglaków drzewa, uszczelnione mchem w których mieściło się mnóstwo pluskiew i różnych insektów, podłoga była gliniana, prycze na wbitych palikach w tę podłogę, bez żadnych siennikowych materacy. Te baraki przed nami były osiedlone zesłańcami rosyjskimi. Na środku stał duży piec chlebowy, w którym trzeba było palić drewno i on miał ogrzewać dość duży barak. Na piec właziły dzieci i staruszkowie i tam wegetowali w dzień i w nocy, gdyż ten piec nie zdołał dostatecznie ogrzać tak dużego baraku. Pozwolono nam uciąć suchej trawy czy trzciny, żeby zrobić maty, które służyły za materace.
Oprócz naszego obozu, gdzie przebywała nasza rodzina, były dwa podobozy “uczastki-lesopunkty” Sosnowa i Jedynastka - tam skierowano część Polaków. W naszym obozie warunki były znacznie lepsze, ponieważ mieliśmy piekarnię i kuchnię. W uczastkach było znacznie gorzej. Tam trzeba było dowozić chleb upieczony w naszej piekarni, baraki były w gorszym stanie. Tereny też były gorsze. Lesopunkty były położone w zabagnionym terenie na moczarach.
W osadzie były dwa baraki, łaźnia i sklepik. Między budynkami był chodnik tj. bale ociosane z jednej strony.
W tajdze na dużej polanie stało obok siebie rzędami kilka drewnianych baraków. Był też jeden “okazalszy” budynek nawet z ganeczkiem, gdzie jak okazało się potem, mieściła się komendantura, biuro, świetlica i mieszkanie komendanta naszego posiołka - Wołkowa. W osobnym baraku była też stołówka i kuchnia. Tam mieszkało jeszcze dwóch funkcjonariuszy NKWD.
Kierownictwo, brygadziści, nauczyciele i wychowawcy, sklepowi, i w kuchni to wszystko Rosjanie. Niektórzy są dobrzy i życzliwi, współczują i pouczają nas Polaków jak chronić się przed mrozem, bo nie miało się odpowiedniego obuwia ani przyodziewku, przeważnie półbuty owijało się szmatami oblewało się wodą, a woda na powietrzu zamarzała natychmiast i tym sposobem chroniła nogi przed silnym mrozem. Ręce zgrabiałe z zimna nacierało się śniegiem wycierało do sucha, ale to za wiele nie pomagało, trzeba było w ciągu dnia powtarzać kilkakrotnie.
Mogliśmy kupić 500 g chleba na osobę dorosłą i 150 g na dziecko. Ponieważ mąż otrzymał 3-miesięczne pobory, mieliśmy trochę rubli. W miejscowym sklepiku było trochę kaszy i mąki, więc ile się dało zrobiliśmy zakup na zapas.
Nie pamiętam z jakiej to okazji przywieziono nam na miejsce pracy do lasu surowe solone dorsze, rozdzielili porcjami, a myśmy szarpali jak sępy z głodu, jedliśmy łapczywie. Później nie mogliśmy wytrzymać z pragnienia picia, topiliśmy śnieg i nawet bez przegotowania piliśmy.
Dla dzieci z całego posiołka przydzielono 1 krowę i przez pewien czas dostawałam aż pół litra mleka.
Opanowała nas wszawica, broniliśmy się różnymi sposobami (…) Nie dostawaliśmy środków piorących ani mydła, robiliśmy z popiołu drzewnego tak zwany ług i w tym praliśmy bieliznę i odzież, kiedyś z okazji 1 maja dostaliśmy po 1 kawałku szarego dziegciowego mydła.
Przydzielono mi stałe zajęcie - czyszczenie prowizorycznej ubikacji. Narzędzia do pracy - łopata i miotła, trzeba było samej zrobić. Ponieważ po tej pracy wymiotowałam, Pan Olędzki próbował mi pomóc. W nocy robił to za mnie, aż to zauważono i zabroniono pod karą więzienia. Ponadto wszystkie kobiety, które nie mogły chodzić do pracy, kolejno zmywały podłogę w korytarzach. Mężczyźni chodzili do pracy przy ścinaniu drzew i paleniu gałęzi.
Komendant Wołkow szczególną nienawiścią darzył mojego ojca. Często wzywał go na przesłuchania późnymi wieczorami trzymając aż do nocy. Baliśmy się, że z takiego przesłuchania ojciec już nie wróci. Szykanował go, gdzie mógł różnymi sposobami i ubliżał publicznie. Ojciec nie był mu dłużny. Znając bardzo dobrze język rosyjski odpowiadał mu ostro. Pamiętam jak pewnego ranka zaczął się czepiać ojca publicznie za to, że niezbyt wydajnie pracuje w lesie. Ojciec mu na to odpowiedział “Wołkow - stachanowca to ty ze mnie zrobisz”. Powiedzenie to długo było powtarzane na posiołku.
Każdy dzień był podobny do następnego, codziennie szliśmy kolumnami ok. 4 km w jedną stronę i z powrotem, od świtu do zmroku pracowaliśmy ciągając piły ręczne i brnęliśmy w 1,5- metrowym śniegu. Po powrocie do baraku trudno było usnąć ze zmęczenia i głodu, fizycznie wykończeni, ubrania na nas były zesztywniałe z mrozu, bo wciąż brnęliśmy w zaspach śnieżnych.
Nastały ciężkie czasy, na wskutek głodu wycieńczenia, ciężkiej pracy zaczęły umierać starsze osoby. (...) Zmarłych chowało się w lesie. Wykopywało się trochę ziemi i składało się zwłoki w drewnianej skrzyni. Latem podchodziła woda tak, że trumny stawiało się wprost na wodzie. Na początku ludzie chodzili na pogrzeby, stawiali krzyżyki, później się przyzwyczaili, śmierć stała się czymś normalnym, na pogrzeby chodziły tylko najbliższe rodziny. Po kolei umierały całe rodziny.
7 listopada 1940 r umiera w wieku 37 lat mąż Wacław z powodu zapalenia płuc. Powodem było przeziębienie grypy, bowiem po ustaleniu gorączki zgodnie z obowiązującym prawem musiał iść do pracy, przywieziono go z lasu osłabionego na saniach z zapaleniem płuc. (…) Metryka śmierci wydana po wielu przeprawach przez NKWD wskazuje jako przyczynę śmierci gruźlicę płuc, bo tylko na nią mogli umierać Polacy.
Chciano mnie przesiedlić do innej osady, większej gdzie był żłobek (…), ale wolałam pozostać pracując w łaźni i nie rozstawać się z dziećmi. Coś mnie wstrzymywało. Po krótkim czasie w żłobku zmarły wszystkie dzieci. Wybuchła szkarlatyna, dla zlikwidowania epidemii nie oddawano dzieci na noc do rodziców, a zmarłe też nie dawano rodzinom do pogrzebania, najpewniej pochowano je we wspólnym grobie. Rodzice rozpaczali.
Po spławie drzewa zostałam skierowana na sianokosy, dostałam długą kosę, której nawet nie umiałam fachowo trzymać, stale mi czubek kosy wbijał się w ziemię, która była bardzo podmokła, bagnista. Mieliśmy przydzielone odcinki pracy, które trzeba było wykonać, gdyby nawet trzeba było kosić nocą, trzeba było opanować i tę sztukę koszenia. Siano, które skosiliśmy, trzeba było wynieść z bagien na suchszy brzeg, rozrzucić i suszyć, później układaliśmy w stogi. Trzeba było wszystko wydźwigać na plecach. Stogi te były zbierane w okresie zimy, bo w porze letniej tam nie mogły żadne furmanki dojechać.
Obudził nas staruszek, który szedł tam leśną drogą (…). Opowiedziałam, że mam poważny kłopot z butami, rozleciały się i nie mam żadnej możliwości w tej kniei nabyć chociażby łapci łykowych. Staruszek zdjął jedną parę łapci i mi dał, twierdził, że idzie do córki, która mieszka około 100 km od jego wioski i te łapcie przygotował na drogę, ja mu w zamian dałam kawałek chleba, który miałam wydany jako prowiant podczas spławu, staruszek ucieszył się bardzo, twierdził, że chlebka to on już dawno nie jadł, a na drogę dała mu żona ziemniaki gotowane w łupinkach, też nas poczęstował ziemniakami, myśmy jadły z apetytem jak pączki. Ten staruszek zdjął czapkę, przeżegnał się i z apetytem zjadł, mówił, że był za cara w Polsce i duży ma szacunek dla Polaków.
W czerwcu zaczęły się białe noce. Było to bardzo męczące, widno było okrągłą dobę. Były trudności ze spaniem. Rozpoczął się też okres wylęgu komarów, których miliony unosiły się nad bagnami gryząc niemiłosiernie.
Pewnego razu zobaczyliśmy na niebie przepiękne zjawisko, był to zachód olbrzymiego, jaskrawego słońca. Na pogodnym niebie dawało to wspaniałe promienie w kształcie monstrancji. Nikt z nas nie widział dotąd takiego zachodu słońca. Zaczęto sobie tłumaczyć to zjawisko jako znak dany z nieba dla uwięzionych Polaków. Ludzie przed barakiem zaczęli padać na kolana i modlić się. Enkawudziści zbiegli się natychmiast pytając, co się dzieje. Gdy zobaczyli modlących się ludzi, zaczęli się śmiać z ciemnych i zacofanych Polaków. Nikt jednak nie zwracał na nich uwagi, modlono się żarliwie.
Zbliżała się pierwsza gwiazdka Bożego Narodzenia, mamy idąc z pracy przynieśli małą choinkę, zawiesili u sufitu, na którą powiesili papier pocięty w paski. Z dwóch klocków większych i desek z prycz zrobiono coś w rodzaju stołu, z niższych klocków i desek – ławy. Kolacja była wspólna, najpierw była modlitwa, dzielono się chlebem zamiast opłatka życząc sobie rychłego powrotu do kraju, spotkania z ojcem i rodziną. Na kolację była kasza ugotowana na sypko, grzyby i ziemniaki, a na deser jagody bez cukru, później ktoś zanucił kolędę coraz podchwyconą głośniej (…) nie uszło to uwagi wszędobylskiego komendanta, najpierw pukanie do okna a następnie odwiedziny i te słowa „czto wam tak wiesioło smatritie cztob nie pieli drugim głosom."
Nowy Rok Rosjanie obchodzą hucznie jest choinka, w Dedsadie stoi po środku dużej sali (...) dzieci siadają na podłodze dokoła choinki, wychowawczyni w środku mówi do dzieci: wołajcie Bog - Bog daj kanfiet, ale Bozia nie słyszy dzieci wołania, a teraz wołajcie Stalin - Stalin daj kanfiet, wychowawczyni podrzuca garść cukierków i tak dzieci Boga niet, a Stalin jest i dał wam kanfiet, lecz nieliczne zbierają cukierki siedzą z szeroko otwartymi oczyma wystraszeni zapomnieli, jak smakują cukierki, choć byli spragnieni słodyczy.
Uczęszczanie dzieci do przedszkola i szkoły było obowiązkowe. Grożono karami pieniężnymi za nieobecność na zajęciach.
Wolno nam było pisać listy do Polski. Trzeba było je zanieść do biura komendanta do jego sekretarza. Listy te były faktycznie wysyłane do adresatów, ponieważ otrzymywaliśmy na nie odpowiedzi. Listy przychodzące też otrzymywaliśmy przez biuro komendanta. Na korespondencji zawsze były znaki cenzury.
Po śmierci Wacława w portfelu znalazłam kilka znaczków pocztowym, pokazałam Czesiowi i wyjaśniłem, żeby zbierał na pamiątkę Tatusia. Zapalił się do tego pomysłu. Dałam warunek, że zbiory będą pod moją opieką, będzie zawsze mógł korzystać i pokazywać znajomym lub dzieciom. Ktokolwiek dostawał list, Czesio dostawał znaczek i był to początek jego filatelistyki. Zrobiłam mu też książeczkę z tapety, którą dostałam w sklepiku. Na stronie czystej przepisywałam wierszyki, które pamiętałam oraz pożyczałam u znajomych książki, przepisywałam to, co nadawało się dla dziecka. W ten sposób miałam mu co czytać na dobranoc. Ponadto mój stryjeczny brat Witold Mironowicz mieszkał w okolicy Stołpców, ojciec go powiadomił o mojej sytuacji, ten przysłał mi kilka paczek żywnościowych. Przyjmowano do 5 kg a więc kaszę, mąkę, butelkę miodu zasypaną grochem itd., elementarz w języku polskim. Dzięki elementarzowi Czesio poznawał litery, a mając 6 lat “coś tam” (pisał-rysował).
Kiedy brygady wychodziły do lasu, w baraku zostawały same dzieci. Nikt się nami ze strony władz obozu nie przejmował, a przecież była to druga zima bez szkoły, bez nauki. W dzień trzeba było barak ogrzać, nie było drzewa. Wówczas ja jako starsza zbierałam dzieciarnię i szliśmy do lasu ścinać drzewa. Oczywiście cieńsze i nieco niższe, ale jak na nasz wiek o wiele za wysokie. Piły i siekiery były. (…) Starsze dzieci podpiłowywały drzewo, potem je klinowały i zwalało się go w jedną stronę, tak by nikogo nie przygniotło. Wspólnymi siłami podciągaliśmy go pod barak, gdzie stał kozioł do cięcia drzewa. Tu piłowaliśmy je na kawałki, po czym łupali na polana. Nosiliśmy do baraku, który trzeba było ogrzać. Następne każde z dzieci starało się przygotować gorący posiłek do zjedzenia gdy brygady wrócą z ”lesoróbki”.
Z każdym dniem dorośli, a nawet dzieci stawały się coraz mniej wrażliwe na trudy życia, na prymitywne warunki, głód i brudy, na choroby. Po półtorarocznym pobycie miałam już trzynaście lat i czułam się jak dorosła. Chwytałam się różnych prac, chciałam być pomocna.