Paweł Bartosz
ur. 1925
Poza domem: 8 lat, 4 miesiące
Przebyte: 25.000 km
Kresy > obw. wołogodzki > Persja > Afryka
wrócił do Polski 10 czerwca 1948
Razem z nim deportowani zostali: ojciec Ludwik, matka Elżbieta i rodzeństwo: Bolesław, Tadeusz, Paweł, Janina, Stanisław, Zbigniew, Czesław.
My po tak długiej tułaczce byliśmy stęsknieni za krajem. Wszędzie gdzie człowiek był, czuł się obco, jak człowiek drugiej kategorii.
Po pierwszej wojnie światowej ojciec jako osadnik wojskowy Legionów Piłsudskiego otrzymał gospodarstwo rolne na Kresach Wschodnich o powierzchni 26 ha w miejscowości Osada Berezowiec. (…) Mieszkaliśmy w starym, drewnianym budynku. Posiadał potrzebne na ówczesne czasy maszyny i urządzenia oraz sporo inwentarza żywego. Mieliśmy cztery konie i ogiera. Mieszkaliśmy wśród Białorusinów przy głównej drodze przejazdowej około 40 km od granicy ZSRR.
Wybuch wojny
Przyjechał do nas sołtys, było to chyba w niedzielę rano 17.09.1939 i oznajmił, że wojsko rosyjskie przekroczyło granicę Polski. Ja jako 10-letni chłopak wysłany zostałem na rowerze około 2 km od domu i powiadomiłem ojca o tym wydarzeniu. Ojciec kazał mnie krowy zagonić do domu, sam udał się do sąsiadów i już do domu nie wrócił. Poszukiwania matki były nieskuteczne, dostał się do niewoli rosyjskiej jako jeniec wojskowy i został wywieziony w głąb ZSRR. (…) Wojsko w dniu wejścia zabrało nam wszystkie konie. W zamian pozostawiono jedną szkapinę. W ciągu tygodnia ze wszystkiego nas rozkułaczyli. Dotyczyło to wszystkich osadników i Polaków funkcyjnych. (…) Pod koniec grudnia 1939 lub w pierwszych dniach stycznia 1940 ku naszemu zdziwieniu wieczorem, przy mroźnej pogodzie wrócił do domu ojciec. (…) Sytuacja przez cały czas była napięta, ciągle przychodzono i coś zabierano, wzywano i przesłuchiwano, siano ciągły niepokój. Przypominam sobie rozmowę między rodzicami, że chodzą wiadomości, że będą wywiezieni na Sybir i nas też wywiozą.
Wywózka
Dnia 10 lutego 1940 żołnierze weszli nocą do mieszkania, pobudzili całą rodzinę. Rodziców posadzili na ławie pod ścianą, przetrząsali cały dom. Przeprowadzili szczegółową rewizję wraz z dewastacją urządzeń. Po dokonanej rewizji kazali się ubierać i ubierać dzieci. Przed domem stały już sanie. (…) W tym momencie rozpoczął się lament i płacz – gdzie nas zabieracie z takim drobiazgiem dzieci i przy tak silnym mrozie. Nie było żadnej dyskusji, mówili – poskarej, poskarej, ubieratsia.
Można było tylko wziąć rzeczy osobiste. Na początku lutego, po cichu zabiliśmy świnię. Słonina starym zwyczajem była zasolona w domu. Z beczki słoniny nie dali nam wziąć.
Zostaliśmy załadowani po kilka rodzin do wagonu towarowego. W wagonie po obu stronach były prycze. W korytarzu stał piec węglowy przy drzwiach. Po środku wagonu została wyrąbana dziura, która służyła do załatwiania czynności fizjologicznych. Po załadowaniu do wagonów drzwi zostały od zewnątrz zamknięte. Świat od tego momentu można było oglądać przez małe, okratowane okienko. (...) na niektórych stacjach przynoszono nam wodę gotowaną, tzw. „kipiatok”, nieraz jakąś zupę i niekiedy po kawałku chleba. W takich warunkach dowieźli nas do wołogodzkiej obłasti.
Obwód wołogodzki
Wokół był las i tylko las. W tym lesie były przygotowane dla nas baraki drewniane. (…) Kontaktu ze światem zewnętrznym nie było żadnego. Najbliższy kołchoz oddalony był od nas o ponad 20 km.
Z obozu nie wolno było nikomu oddalać się. Za opuszczenie samowolne groziła kara więzienia. Wieczorem była sprawdzana obecność. Osoby nie wykonujące poleceń były sadzane na kilka dni do aresztu „ciupy”.
Było powiedzenie „kto nie rabotajet, ten nie kuszajet”. Z powodu głodu wszyscy musieli pracować. Innej pracy nie było, tylko w lesie. Praca była ciężka, zarobki małe, nie wystarczały na zakupienie rugowanego chleba i zupy. Żywność była pod ścisłym rozdzielnictwem. Norma dzienna dla nie pracujących po 200 g. Wykupowany chleb wieczorem był zjadany jednorazowo na sucho na kolację i to jeszcze człowiek nie był najedzony. Ojciec i najstarszy brat Bolesław pracowali w lesie. (…) Zarobki miesięczne nie wystarczały na pokrycie najpotrzebniejszych potrzeb. Na poczet zarobków w ciągu miesiąca wypłacali zaliczkę, gdy przyszło do wypłaty to okazało się, że więcej pobrali zaliczki niż wynosi miesięczny zarobek. I tak z miesiąca na miesiąc zadłużenie rosło. W związku z taką sytuacją ja 11-letni chłopak i starszy o rok Tadeusz zmuszeni byliśmy zimą przy 40 st. mrozie iść do pracy, do lasu. Nasza praca polegała na ścinaniu drzew, obcinaniu gałęzi. Po wstępnej obróbce drzewo cięliśmy na krążki. Krążki rąbaliśmy na klocki i układaliśmy na kupki. Klocki te jako paliwo prawdopodobnie służyło do napędu traktorów.
Pracującym dawali waciaki, i zamiast butów dawali łapcie, które były robione z kory lipowej. Latem takie łapcie robiliśmy sami.
Praca w lesie była ciężka. Przy słabym wyżywieniu ludzie ustalonych norm nie mogli wykonać. Komenda obozu wprowadziła współzawodnictwo pracy i już z niektórych wyłaniali się przodownicy „stachanowcy”, którzy zarabiali trochę więcej. Trzeba nadmienić, że część ludzi nie była przyzwyczajona do tak ciężkiej pracy fizycznej. My przed wojną mieliśmy w Berezowcu cegielnie. Ojciec przyznał się, że potrafi robić cegły. Glina była na terenie obozu. Komendatura obozowa nakłaniała do uruchomienia cegielni z zapewnieniem, że skoro uruchomi produkcję cegły to zarobki będą znacznie wyższe niż w lesie. Ojciec po rozważeniu podjął czynności organizacyjne. Latem cegielnia ruszyła. Wiele kobiet znalazło tu pracę. Praca ich polegała na mieszaniu gliny nogami w poszczególnych zapolach. (…) Wyrobioną glinę dowożono do dwóch formierzy. Jednym z nich był brat Bolesław. Zarobki ojca rzeczywiście poprawiły się. Długi szybko zostały zlikwidowane i po 2 miesiącach otrzymał pierwszą wypłatę.
W obozie został uruchomiony sklep spożywczy, który był czynny wieczorem 2 godziny. W sklepie praktycznie nic nie można było kupić, gdyż wszystko było na przydział. Herbatę z leśnych liści i jagód oraz kawę zbożową piło się gorzką. Przydział cukru był tak mały, że na osłodzenie herbaty nie starczyło.
Latem było już trochę lepiej. Żywiliśmy się runem leśnym, grzybami, jagodami. Zupy gotowało się z lebiody i szczawiu zajęczego. Wiosną dla poprawienia bytności żywnościowej nasza rodzina wykarczowała kawałek lasu i zasadziła ziemniaki.
Jesienią 1941 dowiedzieliśmy się o podpisaniu układu polsko-radzieckiego. W związku z tym wybrano delegacje z naszego obozu, która pojechała do Archangielska do polskiego konsula. U nas była już zima. Po załatwieniu formalności w konsulacie powrócili do obozu. Przywieźli ze sobą trochę odzieży angielskiej w postaci kominiarek, rękawic, skarpet i szalików. Po powrocie mówiło się o organizowaniu wojska polskiego. Po jakimś czasie nastąpiła chwila tak długo oczekiwana, chwila radości. Opiekę nad nami miał objąć rząd polski i angielski.
Pewnego dnia przyjechali Rosjanie saniami, załadowali nas i zawieźli na stację kolejową. Załadowali chyba do 12 wagonów towarowych. Do takich „ciepłuszek” w jakich jechaliśmy z Polski do ZSRR w 1940 roku. Wyjechaliśmy z obozu w pełni zimy. Jechaliśmy parę ładnych tygodni. Mijaliśmy się z pociągami z Leningradczykami, którzy w tym czasie byli ewakuowani z Leningradu. Tak jadąc z dnia na dzień uciekała nam zima, śniegu było coraz mniej i mniej… Później w ogóle nie było. W Taszkiencie było już całkiem ciepło.
Uzbekistan
Na stacjach kolejowych było bardzo wielu bezdomnych, różnych włóczęgów, ludzi wygłodzonych. Często niesiony prowiant, zwłaszcza chleb był nam wyrywany z rąk. Nie pamiętam na jednej ze stacji podszedł do wagonów polski oficer i zapytał, kto chce iść do wojska. Cały ród męski powyżej 14 lat stanął przed wagonami. Ustawiono ich w dwuszeregu i odprowadzono. W tym czasie wstąpił do wojska ojciec i brat Bolesław. Pociąg ruszył dalej. Matki i dzieci jechały dalej z nadzieją, że rodzinami wojskowymi zaopiekuje się Rząd Polski.
Po kilku dniach jazdy w Uzbekistanie na stacji w Guzar przyszedł do wagonu porucznik polski i zapytał – chłopcy, kto chce do junaków. Natychmiast z wagonu wysypały się wszystkie dzieci powyżej lat 9. Ustawiono nas w szeregu i odprowadzono. W tym czasie do junaków wstąpiłem ja, brat Tadeusz i Stanisław. W wagonie pozostały niewiasty i małe dzieci. Pociąg ruszył i pojechał z nimi dalej. W tej grupie była matka i moje młodsze rodzeństwo.
W Guzar po przespanej nocy rano zrobiono zbiórkę. (…) Dzieci powyżej 11 lat zakwalifikowano do junaków. W tej grupie znalazłem się ja i brat Tadeusz. Dzieci poniżej lat 10 skierowano do sierocińców, w tej grupie znalazł się brat Stanisław. W tym momencie drogi mojej rodziny rozeszły się na kilka ładnych lat.
Będąc w Uzbekistanie, w Guzar, w szkole junaków cały czas mieszkaliśmy w namiotach. Zajęć wojskowych mieliśmy sporo. Tu stacjonowała też armia polska. Nasza szkoła junaków składała się z 2 kompanii. Każdy namiot stanowił drużynę. Naszą kadrą byli oficerowie i podoficerowie polscy. Namioty były 12-osobowe. Jedynym naszym ubiorem była bielizna, to jest ruska koszula i kalesony długie u dołu wiązane. Ze starości nie były one białe, lecz żółte. Praliśmy je sami w rzece. Butów nie mieliśmy. Na ćwiczenia i w ogóle chodziliśmy cały czas boso. Było ciepło.
Wymęczona i wychudzona dzieciarnia bardzo chorowała na tyfus, czerwonkę, dyzenterię, szkorbut, egzemę, kurzą ślepotę, dawało o sobie znać wiele innych chorób. Wiele osób zmarło, matka zmarła w 1942 w ZSRR, nie wiemy gdzie i kiedy. Młodsze rodzeństwo – Janina, Zbigniew i Czesław zostali zabrani do sierocińca.
Nasza szkoła junaków wraz z wojskiem była przemieszczana kilkakrotnie do różnych miejscowości. Pod koniec 1942 roku umundurowali nas w żołnierskie angielskie mundury. Wyposażono w kilka zmian ponad nasze potrzeby. Mundury były dla nas za duże. Tego ciężaru nie mogliśmy udźwignąć. Mieliśmy pełne plecaki. Kazano nam porobić kostki i jako opakowanie służyły nam koce. Bagaż ten był wieziony samochodami.
Wyjazd z ZSRR
Dojechaliśmy nad Morze Kaspijskie, do Krasnowodzka. Po krótkim pobycie i odbytej kwarantannie wraz z wojskiem zostaliśmy załadowani na statek towarowy. Po trzech dniach jazdy dostaliśmy się do Persji. Po przyjeździe do Pahlewi cała nasza szkoła junaków z powodu nadmiernego wychudzenia i słabej kondycji fizycznej jeszcze przez miesiąc była na zwolnieniu lekarskim. Wielu junaków było chorych, tu doszły choroby takie jak malaria i choroba oczu jaglica.
Persja
Po jakimś czasie przewieziono nas do Teheranu. Po kilku tygodniach nastąpiła segregacja. (…) Młodsze roczniki zdemobilizowano i stworzono dla nich sierociniec. W tej grupie znalazłem się ja i brat Tadeusz. Wkrótce przewieziono nas do Achwazu. W 1943 roku z Zatoki Perskiej wypłynęliśmy na długi rejs do Unii Południowej Afryki. Po drodze mijaliśmy szereg portów, między innymi zatrzymaliśmy się na Madagaskarze i na wyspie Mauritius bez wysiadania. Na niektórych odcinkach morza i oceanów byliśmy konwojowani przez statki wojskowe.
Afryka
Dopłynęliśmy do Afryki Południowej, do Port Elizabeth, który leży na samym południu Afryki. Następnie przewieziono nas pociągiem do miejscowości Oudtshoorn. Tu mieszkaliśmy w koszarach wojskowych oddalonych od miasta około 2 km. Przyjechało nas 500 dzieci (300 dziewczynek i 200 chłopców) i 50 osób personelu. Obsługa to nauczyciele, wychowawcy, 2 księży.
Koszary były ogrodzone i był zakaz samowolnego ich opuszczania. Koszary składały się z wielu domków 24-osobowych bez jakiegokolwiek wyposażenia. Były tylko łóżka żelazne i nad każdym łóżkiem półka drewniana, na której było składane nasze skromne odzienie. Okien w ogóle nie było tylko otwory okropne, w których była zawieszona płachta jutowa. W zależności od sytuacji albo się ją opuszczało, albo zawijało. Drzwi były dwuczęściowe, góra i dół.
W południowej Afryce w Oudtshoorn wszyscy uczyliśmy się w polskiej szkole podstawowej utworzonej w sierocińcu. Ja ukończyłem szkołę podstawową i zdałem egzamin do gimnazjum mechanicznego. W Oudtshoorn powstawały już pierwsze klasy gimnazjum mechanicznego i ogólnokształcącego.
W 1943 rodzina moja rozjechała się po świecie. Matka zmarła w 1942 roku. Ojciec znalazł się w armii gen. Andersa, był we Włoszech. Brat Bolesław był junakiem w Palestynie. Ja z Tadeuszem byłem w sierocińcu w Afryce południowej. Stanisław przebywał w sierocińcu w Massini w Ugandzie, w Afryce wschodniej. Młodsze rodzeństwo Janina, Zbigniew i Czesław znaleźli się w Indiach w Jamnagar.
W 1945 roku w ramach łączenia rodzin 50 dzieci wyjechało [z Oudtshoorn] do innych miejscowości. Mnie z Tadeuszem przewieziono do młodszego brata Stanisława, który przebywał w Afryce wschodniej w Massinie w Ugandzie.
Oprac. na podstawie wspomnień przechowywanych w Archiwum Ośrodka KARTA: sygn. AW/II/25 (AW/II/2544) Paweł Bartosz, Wschodnie Drogi Polaków