Południowe republiki ZSRR we wspomnieniach amnestionowanych
Ogłoszenie amnestii. Podróż na południe ZSRR. Formowanie armii Andersa
1941-1942
Reakcje po ogłoszeniu amnestii 12 sierpnia 1941
W sierpniu 1941 komendant ogłosił nam amnestię oraz to, że jesteśmy wolnymi obywatelami. Rządy Polski i ZSRR zawarły umowę, na podstawie której Polacy mogą wybierać miejsce zamieszkania na terenie, który im się podoba, tylko w pewnych odległościach od granicy i dużych miast. Powstała w nas nadzieja – radość, trudno opisać. Niektórzy Polacy mówili, że jedną nogą są już w Polsce. (…) W ciągu kilku dni przyszły dokumenty na zmianę miejsca zamieszkania.
Władze radzieckie oznajmiły nam, że jeżeli ktoś chce, to może sobie wybrać jeden ze wskazanych punktów i wyjechać, oczywiście na koszt własny. Polacy wybierali punkty położone jak najdalej na zachód, czyli okolice Kujbyszewa. Zaczęła się wędrówka ludów. Każdy sprzedawał co jeszcze miał i znikał. Pociąg przyjeżdżał do naszego posiołka raz w tygodniu. Była to lokomotywa z jednym wagonem. Niektórzy skorzystali z tego środka lokomocji. Co bardziej niecierpliwi brali tłumoczki na plecy i wędrowali pieszo 40 km do miasta Krasnouralska. I tam wsiadali do pociągu, który unosił ich w wyznaczone miejsce. Równocześnie odjeżdżali mężczyźni, którzy ochotniczo zaciągali się do armii generała Andersa.
Po zawarciu porozumienia generała Sikorskiego ze Stalinem powiedziano nam, że możemy wyjechać na własny koszt na teren z wyłączeniem strefy frontowej. Radość nasza nie miała granic. (…) Wyjechaliśmy w końcu września 1941 dojeżdżając zaledwie do Czelabińska. Przez 11 dni i nocy biletów kolejowych nie było. Cały czas siedzieliśmy na dworcu (…) Nareszcie po tych 11 dniach kupiliśmy upragnione bilety do Kujbyszewa, gdzie formowało się wojsko polskie, aby zaciągnąć się w jego szeregi.
Po dyskusji między sobą w rodzinie doszliśmy do wniosku, że nie mamy innego wyjścia, pozostały nam dwie drogi: jeżeli pozostaniemy na miejscu, wymrzemy jak inni w rosyjskiej dżungli lub wziąć szansę i wymrzeć w drodze po jednemu, a może chociaż ktoś z rodziny się ocali. Więc powzięliśmy decyzję, jeżeli wymrzemy to w drodze do wolności, a nie na miejscu w lasach rosyjskich. W pierwszym kroku sprzedaliśmy nasze rzeczy, które jeszcze posiadaliśmy, z ubrań i pościeli. Tych rzeczy ruscy nie mieli, więc nie było problemu ze sprzedaniem rzeczy. Za otrzymane ruble rosyjskie wynajęliśmy od tubylców konia z wozem konnym. Załadowaliśmy całą naszą rodzinę, ruszyliśmy w drogę do miasteczka Czerewkow, najbliższej stacji kolejowej.
Pewnego sierpniowego dnia przyjeżdżają na posiołek enkawudziści, zrobili z Polakami „mityng” (zebranie) i ogłoszono nam, że jesteśmy wolni, możemy opuścić tajgę i przenieść się do innej pracy, ale już ponad 120 krzyży stoi na polskim cmentarzu, oni już nie doczekali tej chwili, muszą tu pozostać na zawsze. Każdy z nas dostał zaświadczenie, na podstawie którego mógł się poruszać po Związku Radzieckim. W drugiej połowie sierpnia wyruszamy z tajgi, nie ma co z sobą zabierać, bo oprócz łachmanów na sobie nic więcej nie mamy.
Był początek września 1941. Przyjechał z Jareńska jakiś politruk oficer i kazano wszystkim i starym, i dzieciom zebrać się w świetlicy. Odczytano podpisaną umowę gen. Sikorskiego ze Stalinem, oznajmiając, że jesteśmy wolni. (...) Prosili, żeby zostać i pracować, bo jest wojna, mężczyźni poszli na front, a oni nie mają robotników. Zaraz po wyjściu ze świetlicy zebraliśmy się w baraku, utworzyli komitet i radzili, co dalej robić. Z Buzułukiem nie można było nawiązać kontaktu. To też najpierw ruszyło sześć osób samotnych barką do Kotłasu i mieli dać znać. Kiedy nie było żadnych wieści, bojąc się, że rzeka może zamarznąć lada dzień ruszyliśmy w 10 osób też barką do Kotłasu.
W drodze na południe ZSRR
Za rzeczy, jakie mieliśmy, mamusia wymieniła trochę chleba. Mieliśmy suchary i trochę tłuszczu. (...) Barką dopłynęliśmy do portu w Kotłasie. Doszliśmy na stację kolejową. Jakież było nasze zdziwienie – tu stał polski żołnierz i kierował ruchem transportów. Za pięć minut byliśmy już w wagonie towarowym i jechaliśmy na południe ZSRR, dalej od mrozów.
Wieczorem „władza” zapowiedziała, że każdy ma zakupić bilet kolejowy do miejsca przeznaczenia. W nocy wśród Polaków chodził jakiś człowiek i mówił, aby nikt z nas nie kupował biletu, ponieważ powinni nas zawieźć do miejsca przeznaczenia. Rano przyszedł polski oficer w stopniu porucznika, oświadczył, że przysłała go polska placówka w Kujbyszewie, by zaopiekował się Polakami. Tego samego dnia przyjechał pociąg i pozabierał nas wszystkich. Pociąg ruszył na wschód przez góry uralskie i do Azji, do miasta Czelabińsk. Z Czelabińska przyjechaliśmy na południe do miasta Kujbyszew. Na miejscu nasz opiekun powiedział nam, żebyśmy się nigdzie nie rozjeżdżali sami, tylko wszyscy razem pojada na południe za Taszkient – tam nam będzie lepiej i bezpieczniej przeczekać w kołchozie.
Po jakiś dwóch tygodniach oznajmiono nam, że wyjeżdżamy z Tatiszczewa do Azji rosyjskiej. Cieszyliśmy się, że jedziemy razem z wojskiem. Załadowano nas po kilka rodzin do każdego wagonu i było nam wygodnie. (...) W drodze kuchnia wojskowa gotowała posiłki smaczne: słowem, opiekowali się nami jak mama swoimi dziećmi. Jechaliśmy naprzód, dalej od tego piekła! A tu, jednego ranka budzimy się i ze zdziwieniem stwierdzamy, że stoimy, i że wojskowych wagonów ani śladu! Nikt nam nic nie powiedział (...) Prawdopodobnie kolejarz odczepił nasze wagony. Wojsko pojechało, a myśmy zostali na bocznych torach. Znaleźliśmy się w bardzo skomplikowanej sytuacji. Co my mieliśmy robić? No, właśnie co? Nasi ojcowie napisali kredą na wagonach po rosyjsku jakieś miasto. Kolejarze przeczytali, przyczepiono nas między inne wagony towarowe, które jechały w tym kierunku i jechaliśmy do tego czy innego miasta. Ale jaka była różnica! Teraz musieliśmy myśleć o zdobyciu jakiegokolwiek jedzenia. W tym czasie była wojna, więc nikt nie mógł się dopytać, gdzie my jesteśmy. My chcieliśmy dojechać do jakiegoś ośrodka wojskowego. Mężczyźni chcieli zaciągnąć się do armii, ale gdziekolwiek przyjechaliśmy, wszędzie było przepełnione i musieliśmy jechać dalej. (...) Jechaliśmy już trzy miesiące w wagonie, bardzo głodni z miasta do miasta, i nigdzie nie było miejsca. W jednym miejscu nas zatrzymali w nocy i dali nam zupę po wiadrze na wagon. Było to w Samarkandzie. Dowiedzieli się jakimś cudem, że jadą Polacy, i na prośbę Polskiej Opieki Społecznej, pociąg się zatrzymał i my się pożywili. (...) Objechaliśmy szmat drogi i jechaliśmy dalej i dalej.
Na stacji w Dżambule parę nocy siedziałyśmy próbując dostać bilety, żeby jechać dalej. W nocy wciąż ktoś kogoś okradał, mordował, wrzaski, krzyki. My jak stadko kurcząt stałyśmy na tych swoich bagażach, a mimo to jednej pani walizkę ukradli.
Dalej już nie mieliśmy własnych przedziałów, wepchnęliśmy się na siłę do wagonu, w którym jechali żołnierze sowieccy. Nie wiem, czy z frontu, na front, bo matki nie pozwalały nam z nimi rozmawiać (zgwałcą, zamordują...), położyły nas na jakiejś półce, kazały udawać, że jesteśmy małe dzieci. A oni śpiewali, grali na harmonijce, tańczyli w przejściu kozaka – ciągle do nas zaglądali i chcieli rozmawiać. Była z nami Białorusinka, Lidia, miała 17 lat, bardzo ładna. Ta rozmawiała z żołnierzami, było jej ich żal. A my na nią bardzo obrażone. Na jakiejś stacji jeden z nich poleciał, wrócił, wyciąga coś zza pleców, pół bochenka chleba i daje go Lidii. Prezent dla niej... Wtedy się rozpłakałam, chyba w Rosji drugi raz, bo tak mi się miękko zrobiło na sercu: wszędzie chłopak z kwiatami, z czekoladkami, a tutaj... prezent: pół bochenka chleba. Ale potem pociąg się popsuł i stanęliśmy w miejscu, gdzie kwitły czerwone dzikie niskie tulipany. Chłopaki wyskoczyły i nazbierali naręcza tulipanów dla Lidii. Nam nie dali... Byłyśmy zażenowane, było nam przykro. Wymądrzałyśmy się („nie rozmawiamy z wrogami”) i nie dostałyśmy tulipanów.
Armia Andersa
W marcu przyjechała do Kosonia komisja poborowa – WKP – wezwali wszystkich do stawienia cię celem przeglądu. Te osoby, które były zdolne do służby wojskowej, musiały się zgłosić do miejscowości koło miasta Kermine, do Oddziału Polskiego. (…) Na drugi dzień wszyscy Polacy przyjęci z całego rejonu odjeżdżali do wojska. (…) Nadjechał pociąg z ruskim wojskiem udający się w kierunku Buchary. Wsiedliśmy do wagonu, a tam jechali młodzi oficerowie prosto ze szkoły. Na stacji Kermine spotkałem generała Andersa, który stał na peronie i rozmawiał z polskimi żołnierzami i z nami. Kilka kilometrów ze stacji szliśmy na nogach, tam stały nasze baraki po byłym więzieniu. Z daleka zobaczyłem flagi biało-czerwone. Z radości serce aż zadrżało. Jest to trudne do opisania. Wszyscy wojskowi byli w cywilnych ubraniach, tylko kilku było w mundurach angielskich i w furażerce na głowie. Po zameldowaniu i nakarmieniu nas udaliśmy się na odpoczynek do baraków, gdzie zamiast materacy były gałęzie z krzaków bawełny. Na następny dzień zbiórka w dwuszeregu. Wyglądało to opłakanie, każdy w innym ubraniu, byle jak. Miejscowy oficer przeprowadzał próbne ćwiczenia: baczność, spocznij, czwórki twórz, odmaszerować.
Oto, kiedy wojskowi zaczęli się szykować do wyjścia z dworcowej izby, nieruchome toboły ożyły i wyjrzały z nich wynędzniałe twarzyczki dzieci. Otóż ci polscy żołnierze zbierali po drodze bezdomne, rozproszone, nieraz chore dzieci i zapewniali im opiekę. Przypuszczam, że przekazywali je potem do jakichś większych skupisk ludności polskiej, gdzie istniały już punkty opieki nad uchodźcami polskimi.
Jednej niedzieli przyjechał kapelan. W jednym pustym baraku było nabożeństwo. Jakoś dowlokłem się na to nabożeństwo, nie byłem w sumie 2,5 roku. Po spowiedzi i komunii świętej czułem się bardzo zadowolony i szczęśliwy jak nigdy. Do końca nabożeństwa siedziałem na posadce, gdyż nie mogłem stać, byłem wesoły i rozradowany wewnętrznie.
Mieszkałyśmy po 10 junaczek w namiocie /.../. Codziennie dostawałyśmy kawałek chleba (albo sucharu) i kawałek cukru. Najgorsze było to, że trzeba było dzielić na 10 części, i nie zawsze można było akuratnie rozdzielić. Patrzyliśmy na tę dzielącą głodnymi oczyma, i dużo było różnych przy tym kłótni. Raz dziennie też szłyśmy ze swoim kociołkiem po zupę jaglaną. Czasami jakiś chory człowiek oddał nam swoją porcję zupy.
Zauważyłam, że ze szpitala poczęły wyjeżdżać wozy, pełne zmarłych na tyfus żołnierzy i oficerów. Stosy zwłok, przykrytych płaszczami. Takich wozów naliczyłam 36 (podobno taki pogrzeb odbywał się codziennie)! Epidemia była tak straszliwych rozmiarów, że dziś trudno mieć o tym pojęcie.
Zdrowych żołnierzy wysyłano do Iranu, a z nimi transporty cywilnych rodzin polskich. Ja byłem tak osłabiony, że dostałem kurzej ślepoty. Wieczorem i w nocy nic nie widziałem. W jednym dniu zrobili ciężkie ćwiczenia wojskowe. W rozkazie wieczornym ogłaszają, kto nie chce w wojsku służyć, może się zwolnić. Było kilku Żydów, którzy od razu poprosili o zwolnienie. Zgłaszam szefowi kompanii, że ja też chcę się zwolnić z wojska. Mówię mu, że po co mam być dla nich ciężarem, chcę umierać przy żonie.
Za kilka dni przyjechaliśmy do Taszkientu i dowiedzieliśmy się, że niedaleko był obóz polski, i że nie był jeszcze pełny. Wysiedliśmy na stacji, która nazywała się Guzar. Pociąg odjechał, a my usiedliśmy nędzni, brudni, zmęczeni śmiertelnie; i radziliśmy się, co mamy robić. Wybraliśmy naszych kilku przedstawicieli, którzy poszli dowiedzieć się, czy nas tu przyjmą do wojska. W Opiece Społecznej mieli kilka lepianek, zapełnionych naszymi ludźmi. Leżeli tutaj nie tylko w tych małych domkach, ale nawet na ulicach pod płotami. Prawie wszędzie znajdywało się ludzi umierających. Wszyscy chorzy na tyfus, cholerę i dyzenterię krwawą. Ci ludzie przyjechali zaraz po naszym zwolnieniu, a że to kraj gorący (Uzbekistan), więc wybuchły różne choroby, i umierali strasznie. Od rana do wieczora całe kadry żołnierskie kopały doły, nie mogli nadążyć ludzi tych zakopywać we wspólnych grobach. Rzucali tak, jeden na drugiego, bez trumien i okrycia, i zasypywano wapnem.
Nowy obóz był w Turkiestanie za Morzem Aralskim aż pod granicą Afganistanu. Było tam ciepło. Śnieg czasami padał, ale zaraz topniał i tylko błoto zostawało. Głód był i tam, ale można było jakoś przeżyć. W tym obozie byliśmy aż do sierpnia (1942 r.). Pierwsza tura wyjechała do Palestyny już w marcu, ale duża część pozostała. Ściągali do nas Polacy z całej Rosji. Codziennie jedna kompania wojska przybywała, a żywności nie ma i nie ma, gdzie się wystarać.
Ojciec wynajął nam pokoik u rodziny rosyjskiej. Irka poszła do wojska, mi mama nie pozwoliła, nie miałam jeszcze 18 lat, więc nie mogłam pójść bez pozwolenia. Były tam polskie nabożeństwa, żołnierze śpiewali, modlili się – stałyśmy i płakałyśmy. Była polska parada. Robiono pokazy dla żołnierzy (…). Taty oddział był bardzo maleńki, ale po przeciwnej stronie drogi stali saperzy nad stawem. Chodziliśmy tam po jedzenie, żołnierze się z nami dzielili (dostawali mniejsze porcje, żeby starczyło dla rodzin. (…) Kucharze dawali nam resztki kaszy gęstej z cebulą i mięsem wielbłądzim. Kupowało się „lepioszki”, a tata przyprowadzał czasem kolegów. Jeśli mama zdołała coś sprzedać z ubrania i kupić kartofli – robiła wtedy placki kartoflane.
Cywile - życie codzienne - w oczekiwaniu na wyjazd z ZSRR
Karakałpacy przyjęli nas bardzo gościnnie. Przewodniczący kołchozu dał nam mieszkanie w dawnym domu modlitwy. Mieszkanie było puste. Przewodniczący znalazł jakieś łóżko i stolik, i w ten sposób pomógł nam się umeblować. Karakałpacy są bardzo gościnnymi i dobrymi ludźmi – byli bardzo bojący dlatego ich do wojska nie brali. Nie mają żadnych mebli, więc siedzą i śpią na matach, na ubitej ziemi, na podłogach. Ile razy by nie przyjść do nich do mieszkania, zawsze częstują kawałkiem placka.
Uzbecy nie byli tak gościnni jak Karakałpacy, którzy z domu nie wypuścili gościa bez poczęstunku. Natomiast Uzbecy nie wpuszczali do swych lepianek, a kobiety uzbeckie nie chciały rozmawiać.
Uzbecy mają zwyczaj, że przy jedzeniu baraniny w czajniach rzucają kości na ziemię. Dzieciaki polskie zbierały te kości i tym się żywiły.
Dowiedzieliśmy się od współpasażerów o dziesiątkach tysięcy Polaków, którzy już przed kilku miesiącami przyjechali ze wszystkich stron Syberii i koczują tutaj, głównie w okolicy Taszkientu i Buchary i straszliwie głodują. Tam też już w tym czasie zostali oni zdziesiątkowani przez głód i spowodowane nim choroby. W tym eszelonie jechały również dzieci, których rodzice zmarli w tych okolicach. Nie oddano ich do rosyjskich domów dziecka, tylko wywożono na Południe.
Na stacji w Taszkiencie kazano nam wziąć łyżki i zaprowadzono nas do stołówki. Była to bardzo duża sala, na środku stały stoły i ławki. Podano nam jakieś możliwe potrawy, ale nie pamiętam co to było. Pytaliśmy, dlaczego nie mają swoich łyżek, odpowiedzieli, ze ludzie kradną i dlatego każdy ma przynosić własną.
Staliśmy się kołchoźnikami. Opiekował się nami przewodniczący kołchozu. Niedaleko od nas budowano tamę. Kołchoz musiał dawać ludzi do pracy. Pracowaliśmy razem z Uzbekami. Część Polaków pracowała koło stacji kolejowej, układali bawełnę w sterty, tak jak u nas słomę. Uzbecy ze wszystkich stron zwozili bawełnę. Na tamie praca także nie była ciężka. Przesiewaliśmy ziemię przez sita i nosiliśmy je na nosiłkach i na plecach. Ziemia była czysta. Żadnych norm pracy nie było, liczyła się tylko dniówka, za którą mieli wypłacić w rozrachunku rocznym. Żeby jako tako żyć, musieliśmy sprzedawać ubrania.
Nosiłem ziemię z jednym nauczycielem. /…/ Cały czas rozmawialiśmy na temat Polski, jak to dobrze w niej było: cukier, mięsa, tłuszczu mnóstwu. Przyrzekliśmy sobie, że jeśli powrócą dawne czasy, będziemy cukru sypać po 6 łyżeczek. Nie mogliśmy odżałować, że przedtem słodziliśmy tylko po 2 łyżeczki najwyżej.
W lipcu przyjechał jakiś polski przedstawiciel – wybrał pana Zakrzewskiego na kierownika sierocińca i kazał mu założyć ochronkę dla dzieci, wszystkie sieroty i półsieroty osamotnione ściągnąć z całego rejonu. Przywiózł na razie trochę mąki, oliwy, mleka w proszku i herbatę. Przewodniczący kołchozu postawił kilka dużych jutr w sadzie. Kierownik ochronki wszystkich słabszych zaangażował do pracy w ochronce. Jak najwięcej rodzin miało okazję być zatrudnionych, by później mieć możliwość wyjazdu z Iranu. Kierownik ochronki zaangażował: zastępcę, kucharki, sprzątaczki, krawcowe, stróża, pielęgniarki, lekarza, personel wychowawczy, praczki itp. Ostatnim transportem wojskowym można było zabrać tylko ochronkę i personel. Rodzinom polskim już nie było wolno wyjeżdżać za granicę.
Krasnowodzk - wyjazd z ZSRR
Wreszcie dojechaliśmy nad Morze Kaspijskie, do Krasnowodzka. Przed nami przybyły tu już całe tłumy uchodźców – dorosłych i dzieci. Przeprawa przez morze odbywała się bez przerwy, nie było mowy o jakiejkolwiek selekcji wśród ludzi. Wszyscy, bez wyjątku, byli zabierani na pokłady statków.
W dniu święta Matki Boskiej 15 sierpnia 1942 wsiadaliśmy na statek, ostatnie oddziały wojska polskiego i wszystkie ochronki z całego Uzbekistanu i oddział żołnierzy sowieckich, każda grupa osobno. Ochronka i personel na górnym pokładzie.
Dojechaliśmy do Krasnowodzka. Był to port na Morzem Kaspijskim i ostatnie miejsce w Sowieckim Sojuzie. Załadowano nas na sowieckie dwa okręty i odbiliśmy od raju sowieckiego. Orkiestra zagrała nasz Hymn Narodowy. Płynęliśmy do Persji.